Poszukiwania nasze trwaly dlugo, a mimo to nie zdolalismy odnalezc wykalaczki. Pan Kleks rowniez byl bezsilny, gdyz jego prawe oko nie wrocilo jeszcze z ksiezyca i wskutek tego nie moglo byc wyslane na ogledziny.
Nic tez dziwnego, ze widzac zgryzote pana Kleksa i nasza niezaradnosc, chore sprzety, same zabraly sie do szukania zguby. Kulawe stoliki i stolki kustykaly po calej sali, dziurki od klucza rozgladaly sie uwaznie dookola, szuflady powysuwaly sie pojekujac dnami, lustra usilowaly odbic po kolei wszystko, co tylko mogly w sobie pomiescic, wreszcie piec, pragnac takze przyczynic sie do znalezienia wykalaczki, powtarzal nieustannie:
– Zimno-zimno-cieplo, zimno-cieplo-cieplo.
Zegar chodzil bardzo dlugo i dopiero gdy zaczal sie zblizac do okna piec zawolal:
– Cieplo-cieplo-cieplo!
Zegar obejrzal dokladnie parapet i ramy okna, a potem zabral sie do przeszukiwania firanek.
– Goraco-goraco! – wolal piec.
Okazalo sie, ze wykalaczka najspokojniej tkwila w faldach firanki tuz nad podloga.
W ten sposob chore sprzety odnalazly zgube pana Kleksa.
Pobyt nasz w szpitalu przeciagnal sie do poludnia. O tej porze pan Kleks jada zazwyczaj drugie sniadanie, my zas udajemy sie nad staw lub na boisko, gdzie codziennie odbywa sie jedna lekcja na swiezym powietrzu.
Zatem gdy po wyjsciu ze szpitala chorych sprzetow zeszlismy na dol, pan Kleks wyplynal przez okno do ogrodu na polow motyli, Mateusz natomiast zarzadzil zbiorke i poprowadzil nas na boisko, na lekcje geografii. Bylem juz poprzednio w dwoch szkolach, ale po raz pierwszy w zyciu widzialem taka lekcje geografii.
Mateusz wytoczyl na boisko duza pilke zrobiona z globusa, rozdzielil nas wszystkich na dwie druzyny i powyznaczal nam stanowiska zupelnie tak, jak do gry w pilke nozna. Mateusz byl sedzia, fruwal nieustannie w slad za pilka i gwizdal, gdy ktorys z nas popelnial bledy. Cala zas sztuka polegala na tym, aby uderzajac w pilke noga, wymieniac rownoczesnie miasto, rzeke albo gore, w ktora wlasnie trafil czubek trzewika.
Na znak dany przez Mateusza gra rozpoczela sie. Biegalismy za globusem jak szaleni i kopalismy pilke z calych sil.
Przy kazdym kopnieciu padal okrzyk ktoregos z graczy:
– Radom!
– Australia!
– Londyn!
– Tatry!
– Skierniewice!
– Wisla!
– Berlin!
– Grecja!
Mateusz gwizdal raz po raz, okazywalo sie bowiem, ze Antoni wymienil Skierniewice zamiast Myslowic, Albert pomieszal Kielce z Chinami, zas Anastazy wzial Afryke za Morze Baltyckie.
Gra ta bawila nas nieslychanie, popychalismy jeden drugiego, przewracalismy sie na ziemie, wykrzykiwalismy nazwy miast, krajow i morz, Mateuszowi pot splywal z dzioba, ja sapalem jak miech kowalski, a jednak nauczylem sie przy tym z geografii wiecej niz w dwoch poprzednich szkolach w ciagu trzech lat.
Przy samym koncu gry przytrafil sie pewien nie przewidziany przypadek: jeden z Aleksandrow tak mocno kopnal globus, ze wzbil sie on niezmiernie wysoko, a nastepnie spadl nie na boisko, lecz przelecial przez mur i dostal sie w ten sposob na teren jednej z sasiednich bajek. Bylismy ogromnie zaklopotani, gdyz nie wiedzielismy, w jakiej bajce mamy szukac naszej pilki: czy udac sie do Tomcia Palucha, czy do Trzech Swinek, czy tez moze do Sindbada Zeglarza.
Gdy tak zastanawialismy sie nad tym, co poczac, rozlegl sie nagle wesoly glos Mateusza:
– Aga, opcy!
Co mialo oznaczac:
– Uwaga, chlopcy!
Spojrzelismy przed siebie i oczom naszym ukazal sie niezwykly widok: od strony muru zblizala sie do nas przesliczna Krolewna Sniezka, a za nia dwunastu krasnoludkow dzwigalo na plecach nasz globus.
Pobieglismy na spotkanie witajac ich jak najserdeczniej.
Krolewna Sniezka usmiechnela sie do nas laskawie i rzekla:
– Wasza pilka potlukla mi kilka zabawek, mimo to jednak zwracam ja wam, ale pod warunkiem, ze nauczycie moich krasnoludkow geografii.
– Doskonale! Bardzo chetnie! – zawolal Anastazy, ktory byl najsmielszy z nas wszystkich.
Tymczasem stala sie rzecz zgola niespodziewana: Krolewna Sniezka, a wraz z nia dwunastu jej poddanych, zaczeli pomalu topniec i rozplywac sie w goracych promieniach sierpniowego slonca.
– Zapomnialam, ze u was jest przeciez lato – szepnela zawstydzona Krolewna Sniezka.
Zanim zorientowalismy sie w sytuacji, biedna Krolewna Sniezka z kazda chwila malala topniejac coraz bardziej, az wreszcie rozpuscila sie calkiem i zamienila sie w malenki przezroczysty strumyczek. Polaczylo sie z nim dwanascie innych strumyczkow i wszystkie razem poplynely w strone jednej z furtek w murze, szemrzac znane slowa marsza krasnoludkow:
Hej-ho, hej-ho, Do domu by sie szlo!
"Jak to dobrze, ze nie jestem ze sniegu" – pomyslalem sobie, patrzac na oddalajacy sie coraz bardziej strumyczek.
Tak skonczyly sie odwiedziny Krolewny Sniezki w Akademii pana Kleksa.
Gdy tak stalem zamyslony, rozlegl sie gwaltowny dzwiek dzwonka.
To Mateusz wzywal nas na obiad.