– A batoniki? – zagadnal Pete, zanurzajac dlon w podanej mu torebce.
– Poczestuj sie – odparl pogodnie Jupe.
– Ale dieta – mruknal Bob. – Batoniki. – Pojadl ze smakiem i poczul sie zdecydowanie lepiej.
– Smaczniejsza niz te, ktore wczesniej stosowal – powiedzial Pete. – Pamietasz grejpfrutowo-sliwkowa?
– A nalesnikowo-kartoflana? – przypomnial Bob.
– Lub te plyny, ktore smierdzialy jak benzyna? – dodal Pete. jeknal na samo wspomnienie.
– Musze przyznac, ze plyn karbolowy byl wyjatkowo malo skuteczny. – Jupe zamyslil sie. – Jednakze ta dieta pomoze mi osiagnac zbawienne rezultaty.
– Co on powiedzial? – spytal Boba Pete.
– Wykazal ostrozny optymizm – odparl Bob.
Pete popatrzyl pytajaco na pana Andrewsa.
Ojciec Boba usmiechnal sie szeroko.
– Jupe ma nadzieje stracic troche na wadze. – Wlozyl do ust pelna garsc kukurydzy.
Pete ze zdziwieniem potrzasnal glowa.
– Dlaczego wobec tego nie cwiczysz, Jupe? Zacznij znowu trenowac dzudo. – Zgial ramiona i naprezyl muskularny tors. – Zgubisz zbedne kilogramy i zyskasz swietna kondycje.
Jupe oparl sie o kadlub samolotu.
– Kiedy czuje, ze nachodzi mnie zapal do cwiczen, siadam w kacie i czekam, az mi przejdzie. – Przymknal oczy, wyobrazajac sobie te scene.
Wszyscy rozesmiali sie glosno. Jupe otworzyl oczy i rowniez usmiechnal sie szeroko. Trenowal swoj umysl i stroil go jak najczulszy instrument. Taka porcja gimnastyki calkowicie mu wystarczala.
– Dzieki za jedzenie – odezwal sie pan Andrews. – Rozdziel porcje na trzy dni, ale pamietaj, ze mozemy tu zostac dluzej.
– Chodzmy szukac pomocy – zaproponowal Pete. – Moze gdzies w poblizu jest stanica strazy lesnej albo obozowisko lub chocby jakas droga. Potrzebna jest nam woda. Kiedy zbieralem drewno, uslyszalem dobiegajacy skads szmer strumienia. – Wskazal dlonia na poludniowy zachod. – Obozowiska leza zwykle w poblizu rzek czy strumieni.
– Mozesz w tym przyniesc wody. – Jupe siegnal do wnetrza cessny i wydobyl dwulitrowa plastikowa butelke po soku pomaranczowym.
– Doskonale. – Pete wreczyl butelke Bobowi. – Wymyj ja mydlem, napelnij czysta woda i wrzuc pastylki, by ja uzdatnic do picia.
– Nie ma sprawy. – Bob odebral pojemnik z rak przyjaciela. – Co ty zamierzasz zrobic?
– W lesie, na poludnie stad, widzialem jakas sciezke. Prawdopodobnie wydeptaly ja zwierzeta, ale ktoz to moze wiedziec?
– Dobrze rozumujesz, Pete – pochwalil pan Andrews. – Ja wdrapie sie na to urwisko. – Skinal glowa w strone granitowej sciany, ktora ciagnela sie wzdluz polnocnego skraju laki. Wydawala sie latwa do wspinaczki. – Z gory wiecej zobacze. Moze wypatrze gdzies ognisko.
– Czy czujesz sie wystarczajaco dobrze, by tam wchodzic? – spytal Bob.
– Z pewnoscia.
Pan Andrews, Pete i Bob popatrzyli teraz z oczekiwaniem na Jupitera.
– No taak… – Pierwszy Detektyw wyraznie sie ociagal. – Chyba pokrece sie tu w poblizu. Przeciez w kazdej chwili moze nadejsc pomoc.
– Potrzebujemy wiecej drewna – oswiadczyl Pete. – Mokrego drewna, bysmy mogli rozpalic wielkie, dymiace ognisko, sygnalizujace, ze tu jestesmy. Kiedy juz dosc nazbierasz, wyjmij kilka koszul z naszych walizek. Wdrap sie na trzy lub cztery drzewa i porozwieszaj koszulki na wierzcholkach jak flagi.
W miare jak Pete wydawal kolejne polecenia, Jupe wyraznie opadal na duchu. Bob wyobrazil sobie nagle otylego przyjaciela, jak wisi wysoko na sosnowej galezi, podobny do wielkiej choinkowej ozdoby. Galaz peka…
– A potem – ciagnal radosnie Pete – uloz z kamieni wielki napis SOS, na wypadek gdyby Jakis samolot przelatywal na tyle nisko, by go odczytac.
Jupiter jeknal.
– Czy przy okazji mam jeszcze zbudowac chatke?
Wszyscy rozesmiali sie serdecznie.
– No juz dobrze, dobrze. Znajde troche mokrego drewna.
– Ma byc sporo! – Pete i Bob odeszli.
– Pamietajcie o znakach! – zawolal za nimi pan Andrews. – W lesie latwo stracic orientacje i chodzic w kolko.
Bob i Pete rozdzielili sie na skraju laki. Bob ruszyl przez sosnowy las na poludniowy zachod, zmierzajac w strone slabego odglosu plynacej wody. Pete obral kierunek na poludniowy wschod, idac sciezka, ktora odkryl wczesniej.
Bob, pomny na slowa ojca, patrzyl uwaznie, dokad idzie. Minal niezwykla potrojna sosne, powstala z trzech drzewek, ktore rosly razem jako mlode sadzonki i utworzyly teraz jeden gruby pien o trzech nieregularnych walcach. Potem przeszedl obok plaskiego glazu z glebokim wyzlobieniem w ksztalcie misy. Pomyslal, ze dawni Indianie mogli rozcierac w niej kamiennym tluczkiem orzechy na make. Bob zauwazyl tez inne znaki i notowal je w pamieci, dopoki nie znalazl wydeptanej przez zwierzeta sciezki. Ruszyl nia w strone szumiacego w oddali strumienia. Im bardziej sie do niego zblizal, tym szum stawal sie glosniejszy.
Wkrotce zobaczyl plytki strumien o korycie szerokosci okolo szesciu metrow. Woda plynela po glazach, galeziach i porozrzucanych na dnie kamyczkach. Byla krystalicznie czysta i doskonale nadawala sie do picia.
Bob wymyl butelke znalezionym w samolocie mydlem ulegajacym biodegradacji, wyplukal ja, napelnil woda i wrzucil do srodka jodowe pastylki.
Wstal i popatrzyl w dol i w gore strumienia. Teraz musial szukac pomocy. Najbardziej prawdopodobne wydawalo sie znalezienie jakiegos obozowiska. Tylko w ktora strone powinien pojsc?
Przypomnial sobie doline, ktora ogladal przez okienko w samolocie. Wiedzial, ze lezy na zachod od ich laki i ze przeplywa przez nia strumien. To mogl byc ten sam strumien, wzdluz ktorego szedl.
Jesli jego kalkulacje byly wlasciwe, dolina powinna sie znajdowac dokladnie na polnoc od miejsca, gdzie teraz stal. W tak pieknej okolicy mozna sie spodziewac znalezienia publicznego obozowiska.
Bob ruszyl w gore strumienia. Czasem maszerowal srodkiem, innym razem zbaczal na brzeg, by obejsc glazy, klujace krzaki lub bagna. Szum spadajacej wody narastal, w miare jak chlopiec posuwal sie naprzod.
Wreszcie, po okrazeniu czerwonych krzewow manzanita, wyszedl na otwarta przestrzen, gdzie strumien splywal kaskadami po skalach, tworzac dlugi, pionowy wodospad. Widok byl niezwykly. Wzburzona woda ryczala jak roj tysiecy trzmieli.
Bob odetchnal wilgotnym powietrzem. Popatrzyl na wodospad i na wyniosle urwisko wznoszace sie wysoko po jego obu stronach. Masy splywajacej wody wyzlobily glebokie naciecie w skalnej scianie.
Jesli byl to ten sam wodospad, ktory chlopiec zaobserwowal z okna samolotu, dolina powinna znajdowac sie tuz za ta sciana. Bob musial sie na nia wspiac. Pytanie tylko, gdzie powinien zaczac.
Przyjrzal sie uwaznie granitowi i zauwazyl miejsce, w ktorym pekniecie w skale tworzylo oparcie dla stopy. Odstawil na bok butelke, przeszedl ostroznie po rumowisku i rozpoczal wspinaczke. Kamienie umykaly mu spod nog. Wspinal sie powoli, chwytajac sie drobnych wystepow i korzeni drzew.
I wtedy stalo sie.
Uslyszal rumor, kilka niewielkich odlamkow spadlo mu na glowe. Spojrzal w gore.
Zobaczyl z prawej strony olbrzymi kamien, ktory toczyl sie, zbierajac po drodze skalny gruz. Lawina sunela na chlopca, aby go zmiazdzyc.