Joanna Chmielewska
Zwyczajne zycie
W dosc wczesnych godzinach sierpniowego, cichego, niedzielnego popoludnia Tereska Kepinska siedziala przy biurku w swoim pokoju i patrzyla w okno oczami pelnymi rozpaczy. Za oknem, w sennym upale, trwaly nieruchomo zalane sloncem lipy, sloneczniki zwieszaly swoje ciezkie, dojrzale lby, swiat wydawal sie nasycony latem, spokojny, zadowolony z zycia, i posepna rozpacz w oczach Tereski nieprzyjemnie kontrastowala z ta rozleniwiona, sloneczna pogoda.
Wnetrze pokoju kontrastowalo z nia rowniez. Na biurku, krzeslach i podlodze trwal w bezruchu potezny smietnik, skladajacy sie w najwiekszej mierze z wytworow przemyslu papierniczego. Puste szuflady biurka byly z jednej strony wysuniete, z drugiej calkowicie powyjmowane; stojacy pod sciana tapczan nieforemnym stosem pokrywaly zdjete z regalu ksiazki i rozsypane odbitki fotograficzne, z polki regalu malowniczo zwisala imponujacych rozmiarow scierka od kurzu, na srodku podlogi zas stala wielka miednica z woda, na ktorej smetnie kiwaly sie dwie gabki. Calosc przywodzila na mysl legnacy sie z chaosu swiat, ktory zatrzymal sie w polowie tworzenia.
Tworczyni tego obrazu siedziala przy biurku z broda oparta na rekach i patrzyla w okno. Wypelniajace jej serce i dusze uczucia nie mialy nic wspolnego z rozpoczetymi przed poludniem generalnymi porzadkami, a nawet pozostawaly z nimi w wyraznej sprzecznosci. W wojnie. Generalne porzadki zostaly podjete specjalnie po to, zeby zagluszyc uczucia i zaabsorbowac mysl, ale nie spelnily zadania. Przegraly haniebnie.
Tereska poddala sie i porzucila niewdzieczne zajecie. Siedziala przy niewidocznym niemal spod smietnika biurku i wzrokiem pelnym udreki patrzyla w okno. Czekala. Czekala tak juz trzeci tydzien. Wytrwale, niecierpliwie, wsrod zwatpienia i nadziei, w napieciu, zdenerwowaniu i bez przerwy.
Tereska Kepinska miala szesnascie lat i byla smiertelnie, beznadziejnie, rozpaczliwie zakochana…
Wielka milosc spadla na nia jak grom z jasnego nieba na samym poczatku wakacji. Bylo to w jej zyciu pierwsze naprawde powazne uczucie, przy ktorym wszystkie dotychczasowe calkowicie przestaly sie liczyc. Wydawalo sie odwzajemnione, troche jednak, jej zdaniem, jakby niewyraznie. Pewne symptomy wskazywaly na tak, inne przeczyly im i kazaly watpic we wzajemnosc, wszystko razem zas stwarzalo atmosfere niepewnosci i doprowadzalo do calkowitego rozstroju nerwowego. Od blisko trzech tygodni czekala na przyobiecana w chwili rozstania wizyte przedmiotu uczuc, z nadzieja, ze bezposredni kontakt cos wreszcie wyjasni. O dwa tygodnie skrocila pobyt w gorach, wywalczywszy sobie w krwawej wojnie rodzinnej prawo powrotu do domu i zyskawszy opinie mlodej osoby niezwykle rozgrymaszonej i zle wychowanej. Z wypiekami na twarzy zdenerwowana pani Marta Kepinska bronila corki, sama usilujac bezskutecznie znalezc jakikolwiek sensowny powod jej uporu i osobliwej niecheci do gorskiego powietrza, i tyle na tym zyskala, ze cala rodzina postawila pod znakiem zapytania jakosc jej dzialalnosci pedagogicznej. Czesc osob nawet poobrazala sie na siebie wzajemnie.
Do Tereski dodatkowe aspekty sprawy w ogole nie docieraly. Wielka milosc byla jej wielka tajemnica i za nic w swiecie nie przyznalaby sie do niej nikomu. Wracala do domu ogarnieta panicznym lekiem, ze uwielbiony mogl juz przyjsc z ta wizyta i jej nie zastac. Mogl przyjsc drugi raz i tez nie zastac. Mogl sie zniechecic! Nie mowiac juz o tym, ilez by wtedy stracila…
A teraz, od powrotu, od prawie trzech tygodni, czekala. Liczyla dzwonki u drzwi i telefony. Nie zrywala sie z miejsca, nie biegla otwierac, nie podnosila sluchawki, tylko zastygala w napieciu, nadsluchujac bez tchu i z bijacym sercem. Od trzech tygodni za kazdym razem doznawala zawodu. Malo – zawodu! Za kazdym razem z absolutna pewnoscia czula, ze to juz koniec, ze nie zniesie tego juz dluzej, nie przetrzyma nastepnego dzwonka i nastepnej godziny oczekiwania. I czekala dalej.
Tereska Kepinska wsiakla z kretesem…
Generalne porzadki w biurku i pokoju rozpoczynala juz czwarty raz. Poczatek roku szkolnego zblizal sie nieuchronnie i dzialajacy sila wieloletniego nawyku ocalaly fragment swiadomosci kazal sie jakos do niego przygotowac. Miala przy tym nadzieje, ze ciezka praca zaabsorbuje ja, zajmie i pozwoli chociaz na chwile oderwac mysl od tego dreczacego, nieznosnego oczekiwania.
Nadzieja okazywala sie zludna. Za kazdym razem wygladalo to tak samo. Tereska przynosila miske z woda, scierki i gabki, oprozniala szuflady i polki z chwalebnym zamiarem posegregowania ich zawartosci, wyrzucenia rzeczy niepotrzebnych i poukladania ladnie pozostalych, rozpoczynala prace, doprowadzala ja do kulminacyjnego punktu, uswiadamiala sobie nagle, ze porzadkowane szpargaly nie tylko nic jej nie obchodza, ale w ogole nie rozumie ich tresci, z doskonala obojetnoscia zostawiala je wlasnemu losowi, siedziala nad imponujacym pobojowiskiem kilka godzin, posepnie patrzac w okno, po czym wszystko wpychala na powrot byle jak i byle gdzie, przeksztalcajac stopniowo wlasne biurko w cos w rodzaju zaniedbanej zbiornicy makulatury. Gdyby nie to, ze na tapczanie musiala klasc sie spac, a obok biurka musiala przechodzic, prawdopodobnie nie wpychalaby niczego nigdzie.
Spotkanie z obiektem uczuc wyobrazila juz sobie okolo piecdziesieciu tysiecy razy. Z niezwykla starannoscia wytypowala stroj i uczesanie, w jakim powinien ja ujrzec. Byl starszy o cale trzy lata; tam, na obozie, odnosil sie do niej troche jak do smarkatej, ogladal ja rozczochrana na morskim wietrze, ze skora zlazaca z opalonego nosa, w kostiumie kapielowym nie najszczesliwiej dobranym. Teraz powinien zobaczyc wytworna mloda dame, doskonale ubrana, czarujaca wdziekiem, spokojna, chlodna i uwodzicielska, doswiadczona i swiatowa. Teraz powinien dostrzec szeroki wachlarz jej zalet, przytlumionych uprzednio niesprzyjajacymi warunkami. Teraz powinien…
Tak, oczywiscie, teraz wszystko powinien, w tym celu jednak przede wszystkim powinien w ogole ja zobaczyc, a zatem powinien przyjsc i zastac ja w domu odpowiednio przygotowana.
Nie pozostawalo nic innego, jak tylko czekac. Czekala wiec wytrwale, cale dni spedzajac w domu, zdenerwowana do ostatecznosci, wsciekla i nieszczesliwa.
Tego pieknego, slonecznego popoludnia, ostatniej niedzieli sierpnia, siedziala w domu sama. Mlodszy brat nie wrocil jeszcze z obozu, babcia wyjechala na trzy dni, a rodzice udali sie do ciotki z wizyta. Tereska odmowila kategorycznie i ze wstretem uczestnictwa w tej imprezie. Zostala w domu, zamienila swoj pokoj w rodzaj stajni Augiasza i jak zwykle zastygla przy biurku, patrzac w okno, niezdolna do dalszych, tak rozpaczliwie nieinteresujacych wysilkow.
Gdzies na dnie jestestwa rodzil sie bunt. Udreka oczekiwania przekroczyla juz wszelkie granice wytrzymalosci. Stan ustawicznego, z wysilkiem ukrywanego przed otoczeniem, napiecia stal sie nie do zniesienia. Za wszelka cene, rozpaczliwie i desperacko, Tereska chciala znalezc cos, co by wywolalo jakas zmiane, wzbudzilo zainteresowanie, zaabsorbowalo, oderwalo mysl od tego koszmarnego, bezustannego czekania.
Gdybym mogla sie czyms zajac – pomyslala zgnebiona, w naglym przeblysku przytomnosci. – Gdybym mogla tak sie zmeczyc do ostatecznosci, tak sie uszarpac jak dziki osiol, zeby juz nie moc myslec w ogole o niczym…
Rozsunela lokcie na biurku, spychajac smietnik na boki i zrzucajac na podloge stary atlas i osiem nowych map luzem. Uswiadomila sobie, ze cos spadlo, ale nie poswiecila temu najmniejszej uwagi. Tragicznym, nieruchomym wzrokiem zapatrzyla sie w odlamany czesciowo wielki konar drzewa tuz przed samym oknem. Konar trwal w bezruchu w slonecznym blasku, a liscie na nim zaczely juz zolknac.
Przez dluga chwile widok ten nie docieral do jej swiadomosci i nie mowil nic. A potem nagle splynelo na nia zbawienne olsnienie.