Rozdzial 12. W szponach strachu
– On chce nas zlapac! – krzyknal Pete.
Grzmoty i ryki dochodzace z wielkiej groty byly coraz glosniejsze. Od uderzen miotajacego sie wsciekle potwora zaczela drzec skalna przegroda dzielaca oba pomieszczenia. Ze sklepienia pieczary, w ktorej schronila sie trojka chlopcow, posypal sie piasek i skalne odlamki. Powietrze wypelnilo sie suchym, gryzacym kurzem.
– Zawala sie! – powiedzial Pete, walczac z atakiem kaszlu.
– To pulapka! – krzyknal Bob. – Podusimy sie tu!
Jupiterowi przypomniala sie przestroga dotyczaca nadmorskich jaskin: mozna tu zostac pogrzebanym zywcem pod zwalami piachu i skal. Uswiadomil sobie, ze Artur Shelby nie zartowal.
Z gory sypalo sie coraz wiecej skalnego gruzu. Natezenie halasow takze zdawalo sie rosnac. Jupiter potrzasnal glowa, jakby chcial sie pozbyc paralizujacego mu ruchy przerazenia.
Oszolomiony, obezwladniony panicznym strachem, uswiadomil sobie, ze wpatruje sie bezwiednie w deski, zaslaniajace wylot po drugiej stronie pieczary. Oczywiscie! Nie do wiary, jak bardzo przerazenie moze pomieszac mysli!
– Deski! – wrzasnal z calej sily. – Wyjdziemy stad tak samo, jak weszlismy!
Trojka przestraszonych detektywow rzucila sie do zbawczego przejscia. Jupe i Bob zaczeli wsciekle odgarniac piasek, podczas gdy Pete napieral na grube deski, probujac je poruszyc. W jednej chwili, ktora zdawala sie trwac cala wiecznosc, przegroda ustapila. Momentalnie przeslizneli sie na druga strone.
Wsuneli na miejsce ciezka deske i pospiesznie zaczeli nagarniac nogami piasek, aby ja umocowac. Ciezko dyszac popatrzyli po sobie.
Jupe kiwnal glowa w kierunku wyjscia.
– Wiejemy!
Jupiter nie mial wcale zamiaru biec na czele. Zdecydowaly o tym jego nogi. W ulamku sekundy wyniosly go z jaskini. A potem pognaly po piasku wzdluz urwiska.
Tuz za nim biegl Pete, ktory byl najlepszym biegaczem z calej trojki. Zwykle troche ustepowal mu Bob. W normalnych warunkach ani jeden, ani drugi nie mialby najmniejszych klopotow z wyprzedzeniem Jupitera.
Swiatla latarek wyczynialy w czasie biegu jakies szalone esy-floresy. Mineli polamane schody i dotarli do nastepnych. Byli pewni, ze na gorze czeka Worthington za kierownica poteznego rolls-royce'a, ktory uniesie ich z tej niebezpiecznej okolicy. Gdzies z tylu zostal ryczacy potwor, ktory wylonil sie z morza, a teraz szukal ich tam, miotajac sie gniewnie.
W polowie schodow obejrzeli sie. Nikt ich nie gonil. Ani sladu po straszliwych szczekach i goracym oddechu, dobywajacym sie z przerazajacej paszczy. Pokonali ostatnie stopnie i zatrzymali sie, z trudem lapiac powietrze.
Daleko przed nimi migotaly swiatla Los Angeles. A tuz blisko czekal na skraju drogi samochod, kierowany przez milego, uprzejmego Worthingtona.
Biegiem pomkneli w strone lsniacego rolls-royce'a, polyskujacego w ksiezycowej poswiacie zloconymi klamkami. W jednej chwili znalezli sie na tylnym siedzeniu.
– Panie Wortnington! – wysapal Jupiter. – Jedziemy do domu.
– Tak jest, szefie – odparl wysoki, dystyngowany kierowca. Samochod zamruczal cicho, a potem zaczal nabierac szybkosci. Szerokim lukiem wracali na autostrade, prowadzaca wybrzezem ku Rocky Beach.
– Nie wiedzialem, Jupe, ze umiesz tak szybko biegac – powiedzial ciagle jeszcze zdyszany Pete.
– Tez nie mialem o tym pojecia – odparl Jupe, lapiac ciezko powietrze. – Moze dlatego tak… prulem…ze nigdy przedtem… nie widzialem… moka.
– Bombowo! – wykrzyknal Bob, rozpierajac sie na skorzanym oparciu. – To fantastyczna frajda moc korzystac z tego auta!
– Ja mysle! – stwierdzil Pete. – Ale powiedzcie, chlopaki, co sadzicie o tym smoku? Przeciez ustalilismy, ze smoki nie istnieja.
– Jezeli o mnie chodzi, to nie mam pojecia – odparl Jupiter, wydymajac policzki. Wciaz jeszcze nie doszedl do siebie po szalenczym biegu.
– Jezeli kiedys wyrobisz sobie jakies zdanie, mozesz nie dzielic sie nim ze mna – oswiadczyl Pete. – Bede mial dosyc klopotow, zeby zapomniec o tym, co dzis widzialem!
– Jakim prawem on sie tam znalazl? – spytal Bob. – Wedlug wszystkich ksiazek, ktore czytalem, smoki wyginely juz dawno temu. Takich stworow dzis juz sie nie widuje.
Jupiter zaczal krecic glowa.
– Sam nie wiem – powiedzial marszczac brwi, a potem zabral sie za skubanie dolnej wargi. – Wlasciwie trzeba by powiedziec, ze nie widzielismy zadnego smoka. Bo jezeli one nie istnieja, to nie moglismy zobaczyc jednego z nich.
– Kpisz sobie z nas? – spytal Pete. – Jezeli nie byl to jeden z nich, to czym bylo to cos, co wlazlo do jaskini i zaczelo na nas dmuchac goraca para?
– W kazdym razie na pewno wygladalo jak smok – stwierdzil Bob.
Worthington obrocil glowe w ich kierunku.
– Bardzo przepraszam, ale nie moglem uniknac podsluchania waszej rozmowy. Jezeli dobrze zrozumialem, mlodzi panowie zobaczyli dzis wieczorem smoka. Czy to byl prawdziwy, zywy smok?
– Rzeczywiscie tak bylo – odparl Pete. – Wyszedl z morza i przyczlapal prosto do jaskini, ktora wlasciwie badalismy. Czy pan widzial kiedys zywego smoka?
Kierowca zaprzeczyl ruchem glowy.
– Nie, nie moge powiedziec, abym mial to szczescie. Ale taki przerazajacy potwor zyje podobno w Szkocji, gdzie paru szczesliwcow go widzialo. Jest to dlugi, wijacy sie waz morski. Nazwano go potworem z Loch Ness. Slyszalem, ze wciaz jeszcze pokazuje sie od czasu do czasu.
– Czy widzial go pan osobiscie, panie Worthington? – spytal Jupe.
– Nie, mlodziencze – powiedzial kierowca. – Ale kiedy bylem jeszcze chlopcem, przejezdzalem kolo jeziora (po szkocku jezioro to “loch”), wokol ktorego rozeszla sie blyskawicznie wiesc, ze ktos go widzial. To, ze nie udalo mi sie zobaczyc potwora z Loch Ness, uwazam za jeden z najwiekszych zawodow, jakich doznalem w calym zyciu. Mowiono, ze mial co najmniej trzydziesci metrow dlugosci.
– Hmmm – mruknal w zamysleniu Jupiter. – Powiedzial pan, ze nigdy nie widzial pan zywego smoka.
– Nie, prawdziwego nie widzialem – potwierdzil z usmiechem Worthington. – Jedynie atrapy, jakie mozna zobaczyc przed meczem futbolowym.
– Meczem futbolowym? – zapytal Bob.
Wyprostowany z godnoscia kierowca przytaknal skinieniem glowy.
– Tak. A rowniez podczas noworocznego pochodu tu, niedaleko, w Pasadenie. Mam na mysli ogromne, ruchome platformy z kwiatow. Zdaje mi sie, ludzie nazywaja to Swietem Kwitnacej Rozy.
– No coz, egzemplarz, ktory ogladalismy przed chwila, nie byl zrobiony z kwiatow – zauwazyl porywczo Pete. – Zapewniam pana o tym. Prawda, Jupe?
– Hmmm – mruknal w odpowiedzi Jupe. – Zdecydowanie nie z kwiatow. To chyba jednak musial byc prawdziwy smok. A przynajmniej wszyscy stwierdzilismy zgodnie, ze wygladal na prawdziwego – dodal po krotkim wahaniu.
– Ciesze sie, ze przynajmniej raz zgodziles sie z nami – powiedzial Pete.
Jupiter nachmurzyl sie. Jeszcze energiczniej zabral sie do mietoszenia dolnej wargi miedzy kciukiem i palcem wskazujacym, zdradzajac tym naprawde glebokie zamyslenie. Odwrocil tylko glowe, aby wyjrzec przez okno pedzacego samochodu. Ostatnia uwaga jego przyjaciela pozostala bez odpowiedzi.
Kiedy rolls-royce zatrzymal sie przed skladem zlomu Jonesow, Jupiter podziekowal Worthingtonowi dodajac, ze zadzwoni, gdyby potrzebny mu byl znowu ten luksusowy srodek transportu.
– Bedzie mi ogromnie milo – powiedzial Worthington. – Musze powiedziec, ze dzisiejsze zlecenie sprawilo mi wielka przyjemnosc. Moglem sie choc na chwile oderwac od wozenia bogatych dam w starszym wieku i majetnych biznesmenow. Ale zanim pojade, czy wolno mi zadac jedno pytanie, ktore mam na koncu jezyka? Dotyczace smoka.
– Oczywiscie, panie Worthington. A wiec?
– Mozna by powiedziec, ze mieliscie tego wieczoru szczescie ogladac prawdziwego, zywego smoka, we wlasnej, by tak rzec, osobie. Czy widzieliscie go z bliska?
– Tak, az za bardzo – odparl bez namyslu Pete. – Praktycznie znalazl sie on prosto nad naszymi glowami.
– Dobrze – powiedzial kierowca, z ktorego zachowania znikla gdzies wlasciwa mu powsciagliwosc i rezerwa. – Moze wiec mlodzi panowie zwrocili na to uwage. Czy to prawda, ze, jak podaja wszystkie legendy, smok wyrzuca z siebie dym i ogien?
Jupiter zawahal sie, a potem powoli pokrecil glowa.
– Nie, prosze pana. Ten smok tego nie robil. To, co widzielismy, moglo byc co najwyzej dymem.
– Ach, tak – powiedzial Worthington. – Szkoda. Bardzo bym sie cieszyl, gdybyscie panowie byli swiadkami pelnej, ze tak powiem, prezentacji wszystkich efektow.
– Pan moze by sie i cieszyl – powiedzial Pete – ale prosze mi wierzyc, nam w zupelnosci wystarczylo to, co zobaczylismy. Bede pamietal te efekty do konca zycia. Juz na mysl o nich dostaje gesiej skorki.
Pan Worthington skinal glowa i odjechal. Jupiter poprowadzil przyjaciol na teren zlomowiska. Wuj Tytus i ciocia Matylda spali juz w malym domku, stojacym tuz obok skladu. Palilo sie tylko blade swiatelko nad wejsciem, wlaczone specjalnie z mysla o Jupiterze.
Pierwszy Detektyw odwrocil sie do Pete'a i Boba.
– Nie wiem, czy spodoba sie wam ten pomysl, ale musimy wrocic do tej jaskini, chocby nawet siedzialo tam dziesiec smokow.
– Co takiego? – jeknal Pete. – Nie wydaje ci sie, ze malo brakowalo, abysmy nie uszli stamtad z zyciem?
Jupe kiwnal potakujaco glowa, a potem uniosl rece i pokazal puste dlonie.
– Mam wprawdzie moja latarke, bo byla przypieta do paska, tak samo jak Boba i twoja. Ale w czasie tej panicznej ucieczki z jaskini zostawilismy tam cale nasze wyposazenie. Kamere, magnetofon i line. To jest pierwszy powod, zeby tam wrocic.
– No, dobra – powiedzial niechetnie Pete. – To ma troche sensu, choc nie za wiele. A drugi powod?
– Chodzi o tego smoka – stwierdzil Jupiter bez pospiechu. – Nie wierze w to, ze on byl prawdziwy!
Dwaj przyjaciele wybaluszyli na niego oczy.
– Nie byl prawdziwy? – spytal Pete. – Probujesz nam wmowic, ze potwor, ktory napedzil nam tyle strachu, nie byl zywym smokiem?