KLESKA I ZWYCIESTWO

Tomek przebudzil sie pod przemoznym wrazeniem, ze z glebi dzungli doslyszal chrapliwe szczekniecie Dinga. Nasluchiwal przez dluzsza chwile. W koncu zaczal przypuszczac, ze to pomruki lampartow, umieszczonych w klatkach w poblizu namiotu, musialy go wyrwac ze snu. Uspokoil sie, lecz jakos nie mogl zasnac. Przewracal sie z boku na bok i rozmyslal o towarzyszach tropiacych okapi. Zastanawial sie, jak dlugo jeszcze potrwa ich nieobecnosc. Czy uda im sie schwytac to dziwne zwierze? Z kolei mysli Tomka skierowaly sie ku ojcu. Co tez on teraz porabia? Zapewne przez tak dlugi czas zdolal juz oswoic goryle.

Naraz wydalo mu sie, ze w poblizu obozu rozbrzmial stlumiony okrzyk. Nauczony doswiadczeniem nie poruszyl sie i znow zaczal nasluchiwac. Prawa dlonia dotknal zimnej, twardej rekojesci rewolweru, ktory kladl zawsze na noc obok siebie na poslaniu. Tuz za sciana namiotu lamparty niespokojnie krecily sie w klatkach, bily ogonami o zelazne prety i gniewnie mruczaly. Nieoczekiwanie jakis skulony cien o nieokreslonych ksztaltach, ni to ludzkich, ni zwierzecych, przesunal sie na tle oswietlonej swiatlem ksiezyca plociennej sciany.

Tomek poczul przyspieszone bicie serca. Szczelnie zasloniete wejscie do namiotu rozchylilo sie szeroko. Dziwaczna postac opadla na czworaki. Bezszelestnie zaczela sie skradac w kierunku jego poslania. Tomek zamarl; w srebrzystej poswiacie ujrzal olbrzymiego lamparta.

“Lamparty wydostaly sie z klatek” – pomyslal.

W tej chwili domniemany lampart powstal na tylne nogi. Potworne, kosmate lapy wyciagnely sie do przerazonego chlopca. Tomek spostrzegl zakrzywione pazury. Nagle przypomnial sobie zabrany z dziupli baobabu fetysz. Wydalo mu sie, ze lampart przyszedl upomniec sie o swe szczatki umieszczone w woskowej kuli. Wlosy mu sie zjezyly na glowie. Ujrzal blysk slepiow. Bez namyslu wyszarpnal rewolwer spod koca, blyskawicznie strzelil dwukrotnie miedzy oczy bestii i wrzasnal:

– Na pomoc!

Krzyk Tomka i potworne wycie w calym obozie rozlegly sie niemal jednoczesnie. Zakotlowalo sie wokolo. Rozgorzala gwaltowna walka. W obliczu realnego niebezpieczenstwa Tomek odzyskal zimna krew. Odtracil przerazonego Samba, ktory chcial go zatrzymac w namiocie, i w samym wyjsciu natknal sie na olbrzymiego Inusziego, ktory z nozem w zebach tlukl karabinem napastujace go zakapturzone stwory. Przerazeni tragarze rozpierzchli sie na wszystkie strony, a tymczasem Masaj, jak przystalo na potomka plemienia wojownikow, gromil wroga. Bil karabinem jak maczuga, poniewaz w wirze walki nie mogl zlozyc sie do strzalu. Poteznymi uderzeniami walil napastnikow na ziemie. Wielki lampart z rozwianym futrem na glowie skoczyl mu na plecy. Napadniety z tylu Inuszi upadl na kolana, ale zaraz dzwignal sie na nogi ze swym groznym ciezarem i przechyliwszy sie gwaltownie glowa do ziemi, przerzucil napastnika przed siebie. Upuscil karabin, blyskawicznie przygniotl soba potezne cielsko i chwycil noz trzymany w zebach. Dziwne zwierze wydalo nadzwyczaj ludzki jek.

Sfora lampartow rzucila sie na Inusziego. Tomek zagryzl wargi do krwi i naciskal spust rewolweru tak dlugo, az metaliczny szczek uprzytomnil mu, ze wystrzelal juz wszystkie naboje. Przerazony wierny Sambo podbiegl zaraz do Tomka i podal mu sztucer. Chlopiec natychmiast chwycil bron; huknely strzaly. Gwaltowny atak lampartow zalamal sie. Kilku Bugandczykow ochlonelo z pierwszego przestrachu i przylaczylo sie do walki. Naraz w ciemnym lesie rozlegly sie strzaly karabinowe. Tomkowi przemknelo przez mysl, ze to chyba nadchodzi nieoczekiwana pomoc. Lamparty zaczely pierzchac w gaszcz. Zapewne i Bugandczycy nabrali podobnego przeswiadczenia, bo krzyknawszy donosnie, ruszyli w poscig za umykajacym wrogiem. Przy Tomku na pobojowisku pozostali tylko Sambo i nieustraszony Inuszi.

Tomek ochlonal, niebezpieczenstwo na razie minelo. Nie mial juz watpliwosci, ze Smuga i bosman zdazyli przybyc na pomoc w ostatniej chwili. Chrapliwe szczekanie Dinga rozleglo sie w poblizu. Co chwila slychac bylo strzaly i bojowe okrzyki Bugandczykow.

Tomek zblizyl sie do bezwladnie lezacej na ziemi postaci. Odrzucil skore zwierzecia i ujrzal zabitego Murzyna. Teraz zrozumial wszystko. Na oboz napadli Murzyni przebrani za lamparty. Pobladl straszliwie. Usiadl na ziemi.

“Strzelalem do ludzi – myslal z rozpacza. – Zabilem tego w namiocie i… na pewno jeszcze innych…”

Rozsadek podszeptywal mu, ze nie mial innego wyjscia, przeciez bronil sie przed napastnikami, lecz mimo to drzal jak w febrze.

– Moj Boze, zabilem czlowieka – szepnal poszarzalymi wargami i rozplakal sie.

Taki byl chrzest bojowy mlodego Tomka Wilmowskiego.

Tymczasem Sambo i Inuszi dorzucili chrustu do ogniska. Przygladali sie Tomkowi, ale nie smieli sie do niego zblizyc. Byli przekonani, ze dzielny bialy buana zaluje, iz zabil tak malo wrogow. Poczciwy Sambo zdobyl sie w koncu na odwage. Podszedl do Tomka i usilowal go pocieszyc:

– Buana, buana! Nie martw sie, ten Murzyn w namiocie tez nie zyje. Zabiles mnostwo zlych ludzi. Wygrales wielka bitwe. Teraz wszyscy Murzyni beda spiewac o bialym buanie, ktory jest wielkim wojownikiem. O, matko! Sambo bardzo chce byc tak wielkim wojownikiem!

Tomek spojrzal na niego i odrzekl:

– Nie mow w ten sposob, Sambo. Ja naprawde nie chcialem nikogo zabic. Czy ty tego nie rozumiesz?

– Sambo rozumie, bo widzial, jak bialy buana strzelal. Buana jest wielkim wojownikiem!

– Ale ja nie wiedzialem, ze to sa ludzie!

– To nic, bialy buana nie boi sie ani lwa, ani soko, ani czlowieka-lamparta.

Sambo nie mogl pojac, o co mu chodzilo. Tomek tesknym wzrokiem spojrzal na dzungle, czy przypadkiem nie ujrzy powracajacych przyjaciol, slyszal przeciez w dzungli ich strzaly. Tylko od nich mogl sie spodziewac pociechy.

Sporo czasu minelo, zanim oczekiwani z utesknieniem przez Tomka Smuga i bosman ukazali sie na polanie otoczeni rozkrzyczanymi Murzynami. Mocno uscisneli dzielnego chlopca, po czym natychmiast przystapili do udzielenia pomocy rannym. Okazalo sie, ze w krotkiej, zacietej walce padlo wiele ofiar. W krzewach znaleziono zaduszonego Bugandczyka, ktory pelnil warte w chwili rozpoczecia ataku. Dwoch innych tragarzy zostalo bolesnie zranionych. Napastnicy poniesli znacznie wieksze straty – szesciu zginelo w samym obozie.

Bosman przygladajac sie poleglym zawolal:

– Niech cie kule bija, kochany brachu! Tos ty tu stoczyl przepisowa bitwe! Nie ma co mowic, prawdziwe jatki. Nie myslalem, ze taki morus z ciebie! No, ale i my zadalismy im w lesie bobu.

– Jak to sie stalo, ze przybyliscie na pomoc akurat podczas bitwy? – zapytal Tomek ochlonawszy z wrazenia.

– Dziwna to historia, Tomku. Ty wygrales bitwe, a mysmy w tym czasie poniesli sromotna kleske – wyjasnil Smuga. – Przez wiele dni nie moglismy znalezc ani sladu okapi. W koncu szczescie sie do nas usmiechnelo. W bagnistym gaszczu spotkalismy kilka sztuk tych rzadkich zwierzat. Z wielkim trudem udalo sie nam odlaczyc od stada samice z jej przychowkiem. Przez dwa dni i dwie noce deptalismy im po pietach. Dzieki sprytowi Dinga moglismy osaczac je nawet w ciemnosci. Plochliwe okapi gonily juz resztka sil. Idac za nimi, dotarlismy az w poblize naszej polany. Wtedy wlasnie stalo sie najgorsze. Pomiedzy nas i gonione zwierzeta wpadli nieoczekiwanie zakapturzeni ludzie, ktorzy wyjac niesamowicie popedzili w kierunku obozu. Zaniepokojeni o was, natychmiast pospieszylismy za nimi. Nie moglismy dotrzymac im kroku, tak bylismy zmeczeni poscigiem za okapi. Totez wyprzedzili nas znacznie. Wkrotce w obozie padly pierwsze strzaly.

– O! Boze! Wiec przeze mnie caly wasz trud poszedl na marne – smutno powiedzial Tomek. – I pomyslec, ze wszystkiemu winien zdradliwy miodowod, ktory zamiast do ula zaprowadzil nas do tajemniczej kryjowki w baobabie!

Smuga uwaznie obserwowal podnieconego chlopca. Zly byl na siebie, ze nie zdolal zapobiec napadowi. Przewidywal, iz Wilmowski bedzie mial do niego sluszny zal. Przysunal sie wiec do Tomka i rzekl:

– Nie mysl teraz o okapi. Warunki, w jakich zyja te oryginalne zwierzeta, uniemozliwiaja pomyslne przeprowadzenie lowow. W bagnistej dzungli nie mozna urzadzic wiekszej oblawy. Okapi byly bardzo wyczerpane poscigiem, a mimo to nie moglismy sie do nich zblizyc na dlugosc lassa. W najlepszym razie moze by sie nam udalo je zastrzelic. Widzialem jednak te dziwne zwierzeta na wlasne oczy, a to rowniez juz cos znaczy. Przykro mi, ze nieopatrznie narazilem cie na tak powazne niebezpieczenstwo. To twoja pierwsza walka, podczas ktorej musiales strzelac do ludzi. Wiem, jak sie teraz czujesz. Pamietaj, ze kazdy czlowiek ma swiete prawo bronic swego zycia. Dzielnie sie spisales. Nie martw sie niepotrzebnie. Opowiedz, co sie tutaj dzialo podczas naszej dlugiej nieobecnosci. Nie proznowales; spostrzeglem w klatce dwa wspaniale lamparty.

Slowa Smugi sprawily chlopcu ulge. Westchnal ciezko, po czym szczegolowo opowiedzial wszystko, co sie zdarzylo w obozie. Sprawozdanie swe zakonczyl:

– Slusznie mowil pan Hunter, ze w glebi Afryki ujrzymy niejedno. Mimo to nie spodziewalem sie, ze napotkamy ptaki wprowadzajace ludzi w zasadzke badz Murzynow nasladujacych dzikie drapiezniki.

– Jak widac, zmyslna to i zdradliwa ptaszyna z tego miodowoda – wtracil bosman Nowicki. – Po jakie licho ci Murzyni poprzebierali sie za lamparty? Przeciez i bez maskarady mogli napasc na oboz!

– Czy jestes pewny, ze oni nawet ruchami starali sie upodobnic do lampartow? – zapytal Smuga.

– Tak wlasnie robili, prosze pana – powiedzial Tomek. – Kiedy ujrzalem pierwszego z nich, jak sie czolga na czworakach w naszym namiocie, bylem przekonany, ze moje lamparty wydostaly sie z klatki.

– Dzisiejsze wydarzenie przypomnialo mi opowiadania slyszane od misjonarzy w stacji misyjnej w Duala60 [60 Duala znajduje sie w Kamerunie w zachodniej Afryce Rownikowej.]. Mowili oni wiele o osiedlach, ktorych mieszkancy byli przeswiadczeni, iz przemienili sie w prawdziwe lamparty. Ludzie ci we wszystkim starali sie nasladowac drapiezniki. Czolgali sie na czworakach, przywiazywali do rak i nog lamparcie pazury, aby ich slady dawaly zludzenie kocich krokow, ofiarom swym zas przegryzali tetnice na szyi.