– A to ci… mysza! – sapnal Pete. – Wykolowala wszystkich!

Z przesluchania nic nie wyniklo. Chlopcy nie puscili pary z ust. Wiedzieli jedno: Mortimer nie zdradzil. Ratowal wlasna skore, bo ktos z hotelu naprowadzil policje na falszywy trop. Ale dlaczego? I kto?

W Kwaterze Glownej ekran komputera migal czerwona koperta.

– Pilny e-mail! – Jupiter wskazal palcem. – Mam nadzieje, ze to nie kolejne wyznanie milosne ktorejs z panienek Pete’a.

Poczta byla jasna i krotka: “Policja nic nie wie. Bede wystepowal jako Prosper Osborne. Zmieniam hotel, bo tu ziemia pali mi sie pod nogami. Mam nadzieje, ze na posterunku wszystko sie wyjasnilo. Mortimer”.

– Nawet zaakceptowal Disneyowskie imie! – ucieszyl sie Bob. – Ciekawe, skad nadaje.

Pete wzruszyl ramionami.

– Teoretycznie z kazdej kawiarni internetowej. Ale prawde mowiac, stracilismy go z oczu. Ma nad nami przewage.

– Az mu sie forsa wyczerpie! – warknal Jupiter. – I co my wlasciwie wiemy? Zjawia sie facet. Mowi, ze stracil pamiec. Mieszka w szemranym hotelu we wloskiej dzielnicy. Idziemy do wrozki, ale Clarissa Montez siedzi z dziura w czole. Pod jej nogami znajduje sie pare skrzynek broni… ktorej nie ma. Pod podloga jest tajny schowek, pusty jak moje szare komorki…

– Jest jeszcze para grubasow: Graziella i Vincenzo Pergola. I ich przyjaciolka Juanita, pracujaca w biurze podrozy Palermo Travel – dorzucil Pete.

– I niejaki Roberto Montalban, zwiazany z tym biurem. Oraz, jak twierdzil nasz przyjaciel-nieboszczyk, dziennikarz z CBS-Radio – Solo Catalucci. Z prawdziwego Palermo na Sycylii. Albo z wyspy Malta na Morzu Srodziemnym! – dokonczyl Bob z mina nieszczesnika.

– Sadze, ze Wlosi chca wykonczyc naszego pana myszka. Ale nie wiem, dlaczego! -jeknal Jupiter Jones kompletnie zalamany.

Pete, ku zgrozie pozostalych, rozesmial sie.

– Mowisz jak Snoopy z komiksu o “Fistaszkach”: pobilem wszystkich gangsterow. A nawet kota z sasiedztwa!

ROZDZIAL 7. DLACZEGO JUANITA ODWIEDZA GROBOWIEC?

– Ludzie, rozdzielmy sie! – zaproponowal Pete, rzucajac w kat worek treningowy. – Przesiadywanie razem nic nie da. Nie mozna czekac w nieskonczonosc, az szczescie sie do nas usmiechnie. Zaden aniol nie splynie z nieba, by wyjasnic, kim jest Mortimer. I dlaczego Wlosi robia z niego handlarza narkotykow!

– Co proponujesz? – Jupiter od dawna byl podobnego zdania.

– Bob bedzie sledzil Juanite. Wiemy, gdzie ona pracuje, ale nie znamy miejsca zamieszkania, kontaktow. Dziewczyna siedzi w biurze podrozy do osiemnastej. Bob zaczai sie gdzies w poblizu godzine wczesniej. Najlepiej na skwerze. Stamtad jest dobry widok na Alberto Road.

– Mam ja sledzic? A jesli bedzie miala randke?

– To takze bedziesz ja sledzil. Bob, przestan wydziwiac. Nie po raz pierwszy masz lazic za podejrzanym.

– A wy?

Jupiter spojrzal na Crenshawa.

– Dobrze by bylo, zebys popilnowal grubasow z “Grazia Piena”. Moze znow napatoczy sie Roberto? Pojdziesz za nim.

Pete skinal glowa.

– A ty, Jupe?

Jones usmiechnal sie pod nosem.

– Sprobuje poskrobac George’a Lawsona. Policja musi wiedziec cos wiecej o morderstwie wrozki. Tym bardziej ze koroner Bullit takze pracuje w pocie czolka. Vanessa dzwonila?

– Do mnie nie! – zastrzegl Bob.

– Do mnie tez nie – stwierdzil Pete z lekka pretensja w glosie. – Choc obiecala.

O siedemnastej dziesiec Bob, zaopatrzony w silna lornetke, zielona krede i swoj gruby notes, lizal lody na skwerku, majac na widoku wejscie do Palermo Travel. Wczesniej sprawdzil przez krysztalowo czysta szybe, czy dziewczyna siedzi przy swoim biurku. Siedziala. Oprocz niej byly jeszcze dwie inne i ktos w pokoju na zapleczu. Punktualnie o szostej dziewczyny opuscily biuro, wolajac na pozegnanie: czesc, Solo!

Bob natychmiast uruchomil telefon komorkowy. W Kwaterze glownej odebral Jupe.

– Tu Bob. Ide za dziewczyna. Ale w Palermo Travel zostal Solo Catalucci.

– Dzieki, Bob. Zmienie plan. Wsiade w samochod i bede sledzil Wlocha.

Juanita szla rownym krokiem. Na skrzyzowaniu pozegnala sie z kolezankami. Skrecila w lewo i o maly wlos nie zniknela Bobowi z oczu. W ostatniej chwili detektyw dostrzegl waski pasaz prowadzacy wprost do starego portu, skad odplywaly promy na Windy Island. Bob ucieszyl sie, ze ma w kieszeni pare dolarow. Zorientowal sie, ze dziewczyna chce wsiasc na prom.

– Mieszka na wyspie? – mruczal sam do siebie, kreslac na murze znak zielona kreda. Byl to ich stary, dobrze sprawdzony sposob. Gdy ktorys znikal z pola widzenia reszty, sledzac nieznana osobe, zawsze zostawial na murze umowiony slad. Kolor Boba byl zielony. Koniczynka ze strzalka okreslala kierunek, w ktorym sie udawal. Ot, takie skautowskie przyzwyczajenie. Nieraz sprawdzone w niebezpieczenstwie.

Dziewczyna stanela przy barierce, wpatrzona w szare fale lagodnego Pacyfiku. Jej dlugie, czarne wlosy powiewaly na wietrze. Bob naciagnal na czolo bejsbolowa czapeczke. Mial nadzieje, ze go nie rozpozna. Wtedy, w biurze, gdy zamawial wycieczke do Europy, byl inaczej ubrany. Dzis mial bluze z kapturem i spodnie od dresu. Okulary tez zmienil.

Prom zahuczal, ruszajac w niedaleki rejs. Wyspa, choc mgielka nieco przeslaniala horyzont, widoczna byla jak na dloni. Jej poszarpane brzegi i lesiste pagorki wylanialy sie z oceanu niczym grzbiet wieloryba.

– Co tam jest? Jej dom rodzinny? – mruczal do siebie Andrews.

Czterdziesci minut pozniej prom “Alabama” dotknal kei. Po trapie zeszlo kilkanascie osob. I zjechaly trzy wozy. Bob wczesniej zaznajomil sie z rozkladem jazdy. Ostatni prom odplywal o dwudziestej drugiej. Mial czas. Duzo czasu.

Juanita przyspieszyla kroku. Za budynkami portowymi stal w zatoczce zdezelowany autobus z wybita szyba. Czesc przyjezdnych weszla do srodka. Dziewczyna tez. Bob wskoczyl w ostatniej chwili. Jego ciekawosc siegala szczytu. Ale miejsca, w ktorym wszyscy opuscili pojazd, naprawde sie nie spodziewal. Wysoki, szary mur z odpadajacymi platami tynku skrywal nie co innego, tylko… cmentarz!

Kiedy wysiedli przed brama i wykuta w granicie stara sentencja “Lasciate ogni speranza”, chlopiec kompletnie zglupial.

– Idzie na cmentarz? – wystukal, przyspieszajac.

Juanita weszla przez brame, kierujac sie w lewo. Widac bylo, ze zna teren. Cmentarz byl bardzo stary. Data 1882 nieco rozjasnila Bobowi sytuacje.

– Musze sprawdzic w miejskiej bibliotece. W dziale historycznym – mamrotal. Czasem lubil mowic do siebie. To mu dodawalo odwagi. – Tutaj sa potezne grobowce! Na naszym miejskim cmentarzu w Rocky Beach nikt juz takich nie buduje. Chyba nawet nie wolno! Leza tylko plaskie plyty rozrzucone malowniczo wsrod zadbanych trawnikow. Nie sadzi sie ani drzew, ani krzewow. Doprawdy, czasem wyglada to jak boisko do gry w golfa. Co innego tutaj! Alejki, drzewa cedrowe, wysokie trawy nigdy nie strzyzone, figury aniolow o utraconych, kamiennych skrzydlach i grobowce niczym palace bogatego szejka! – Bob tak byl zafascynowany miejscem, w ktorym sie znalazl, ze przez moment stracil Juanite z oczu. – Gdzie ona jest? Tam, obok rzezby kobiety bez twarzy. Tej ktorej czas wyjadl oczy i usta.

Juanita skrecila w alejke, jeszcze trzy lub cztery kamienne krzyze upamietniajace rozbitkow “Santa Maria dei Graziae”, ktora zatonela u wybrzezy wyspy w roku panskim 1890. I cisza. Nikogo.

Bob krecil sie niczym blaszany bak-zabawka. Wokol szumialy stare klony o czerwonych lisciach, pachnialy nieznane ziola, z trawy poderwaly sie dwa motyle. Juanity nie bylo. Umilkl stukot jej waskich obcasikow o betonowe plyty. Cisza jak na cmentarzu.

Bob czul, ze sie poci. Obiegl kwartal w kolko, potknal sie o jakis glaz czy odlupany kawal granitu, rozciagnal sie jak dlugi i zastygl w bezruchu. Zza sciany sasiedniego grobowca dolatywaly stlumione glosy. Podniosl sie ostroznie, otrzepal z kurzu i przylozyl ucho. Wyraznie dudnilo. Z wnetrza budowli przypominajacej sredniowieczny zamek w Szkocji, choc o znacznie zmniejszonych gabarytach, dobiegaly pojedyncze slowa. Gluchy poglos nie pozwalal niczego zrozumiec. Na dodatek wmieszal sie jeszcze szum czegos, jakby gigantycznego wentylatora nastawionego na maksymalne obroty.