– A jesli Mortimer przyszedl sam? Tylko nic nie pamieta? – Bob sprawdzal na planie, jak najszybciej dojechac do wloskiej dzielnicy.

– To tez sprawdzimy – postanowil Jupiter. – Ale sami!

– Jak to? – zdziwil sie nieznajomy.

Pete pokiwal glowa.

– Jupe ma racje, jesli mamy sie czegos dowiedziec, panska obecnosc bedzie tylko przeszkoda. Czy Wloch zauwazyl, ze nie pamieta pan niczego, co zdarzylo sie przed trzema dniami?

– Nie wiem. Staralem sie nie rzucac zbytnio w oczy. Moze zadzialal instynkt samozachowawczy?

Pete poklepal go po ramieniu.

– To dobry znak, panie… myszek, jak wlasciwie brzmi rodzaj meski od myszy?

Bob wydal usta.

– Nie ma. Mowi sie: ta mysz.

– To niesprawiedliwe! Feminizm nas wykonczy. Ja sie nie zgadzam! – Pete zaperzal sie coraz bardziej. – Napisze do Kongresu, by cos z tym zrobili! Mysz musi byc “ten mysz”!

– Macho! – warknal Bob. – Mortimer, niech pan poslucha. Zostanie pan tutaj. Tylko prosze nie ruszac komputera. Tu sa komiksy, gazeta sportowa i slownik poprawnej angielszczyzny. Prosze poczytac, a w ostatecznosci przespac sie na kanapie. Tylko uwaga, wylaza sprezyny. Za jakis czas wrocimy.

Veneziana Street byla waska, krotka uliczka pomiedzy hala gimnastyczna a Towarzystwem Krzewienia Czegos Tam. Jedna z tych, ktorych nie pochlonely jeszcze giganty sportowe.

Hotelik pod niecodziennym szyldem “Grazia Piena” juz na pierwszy rzut oka przypominal wylegarnie szczurow i karaluchow.

– Co za paskudna nora! – Jupe obwachiwal powietrze. Pachnialo rozgrzana oliwa, wodorostami i niezbyt swiezymi rybami.

– Nie znamy urokow wlasnego miasta, panowie detektywi – rozesmial sie Bob, wysiadajac ze starego forda. – No, do dziela!

W recepcji nie bylo nikogo. Ciemne tapety zmieniano chyba ostatni raz w czasie wojny Polnocy z Poludniem. Podloga z zielonego linoleum lepila sie od brudu.

– Hej, jest tam kto? – ryknal zdegustowany Crenshaw.

Ze schodow, z ktorych zapewne nie spadali tylko kompletnie pijani, sczlapywal niechlujny grubas w koszuli w kolorowe baloniki.

– Gust raczej watpliwy – warknal Jupiter. – Chcielibysmy zadac panu kilka pytan, jesli mozna…

– Buon giorno – wystekal grubas – chcecie pokoj?

– Nie – Jupiter oparl sie o kontuar, na ktorym lezala wymorusana ksiega gosci – jestesmy detektywami. Chcielibysmy dowiedziec sie czegos o panu z pokoju numer osiemnascie. Oto nasza wizytowka.

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

Pierwszy Detektyw…. Jupiter Jones

Drugi Detektyw… Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy…. Bob Andrews

– No… no… – przestraszyl sie Wloch. – Albergo chiuso…

– Prosze mowic zrozumiale albo sprowadzimy tu policje! – niespodziewanie dla samego siebie wrzasnal Bob. – Basta!

To jedno jedyne slowo “basta” zalatwilo sprawe. Wloch calkiem dobrze radzil sobie z angielskim.

– Ja nic nie wiem! – machal rekami. – Nic nie wiem!

– Dlaczego? – zdziwil sie lagodnie Pete, odwracajac w swoja strone zatluszczona ksiazke.

– Prosze to zostawic! – wystekal wlasciciel. – Tajemnica hotelowa!

Jupiter tracil cierpliwosc.

– Kim jest facet z pokoju osiemnastego?

Pete spokojnie przerzucal prawie puste strony.

– Nie ma go tu?

– Osiemnascie? Diciotto? A… juz wiem! Signore przyjechal taksowka. Z kobieta. Zameldowala go na jedna dobe.

– Pod jakim nazwiskiem? Nic tu nie widze.

Grubas zaczal sie pocic.

– Jest tylko nazwisko signory…

– Clarissa Montez? – Pete z trudem sylabizowal bazgrol.

– Tak. Ale zostawila go. Zaraz. I nikt do niego nie przychodzil…

– Nikt nie telefonowal? – Bob siegnal po notes.

Grubas otarl czolo.

– Raz. Jakis mezczyzna.

Jupiter zamarl.

– I?

Hotelarz wzruszyl ramionami. Z kuchni dochodzil piskliwy kobiecy glos.

– Poprosil do telefonu pana spod osiemnastki. Nie podal nazwiska. Swojego tez nie.

– Rozmawiali?

– No nie. Osiemnastki nie bylo w hotelu. Ide juz, ide! Porca Madonna! Panowie, zona wola…

Jupiter dal haslo do odwrotu.

– Niczego wiecej sie nie dowiemy. Nasz Mortimer nadal pozostaje nierozszyfrowanym problemem. Chyba ze…

– Ze co? – Bob sadowil sie na przednim siedzeniu forda.

– Ze znajdziemy niejaka Clarisse Montez. Z nazwiska sadzac, to Wloszka lub Meksykanka. Tylko ona jest w stanie posunac sledztwo do przodu.

– A jesli podala falszywe nazwisko? – Pete z radoscia opuszczal zapyziala dzielnice.

– To sledztwo sie nie posunie – mruknal Jupiter, walczac z pierwszym biegiem. – Jak zamierzamy szukac tej Montez?

– W spisie mieszkancow Rocky Beach albo w kartotece policji. Sierzant Mat Wilson ma wobec nas stare zobowiazania.

– W jakim sitkomie ty zyjesz? – rozesmial sie Bob. – Mat Wilson najchetniej by nas wystrzelil w kosmos. Z przyladka Canaveral. Zawsze sprawia wrazenie, jakby chcial kazdego z osobna przejechac samochodem!

– To kto by w tym miescie rozwiazywal detektywistyczne zagadki? – westchnal Pete. – Bez nas nie ma zycia na calym Zachodnim Wybrzezu!

Jupiter Jones hamowal przy krawezniku.

– George Lawson – powiedzial twardo. – Konstabl Lawson musi sprawdzic nazwisko Montez w swoim rejestrze. Jest glupi jak but z lewej nogi, ale on jeden ma dostep do komputerowych danych.

– O, Boze! – westchnal Pete, wylazac z wozu. – Kiedy Lawson wyciaga reke, by sprawdzic, czy deszcz pada, ludzie daja mu jalmuzne!

– Ta robota zaczyna mu zzerac mozg, ktory, jak wiemy, nie jest wiekszy od paczka.

Bob otworzyl drzwi Kwatery Glownej.

– Nie ma go! – wyszeptal zaskoczony.

– Kogo? – Jupe jeszcze nie kojarzyl.

– Mortimera! Moze to byla fatamorgana? Takie jezioro, ktore sie ukazuje na pustyni ludziom umierajacym z pragnienia! Jupe, ocknij sie! Masz mine, jakbys znalazl rolke papieru toaletowego z numerami telefonow moich dziewczat! – Pete zagladal nawet pod fotel. – Faktycznie. Wyparowal.

– Klamal? – Bob stal zamyslony.

– Obawiam sie, ze sprzedal nam egipska piramide wraz z mumia w srodku!

– Wiesz co mowi Biblia? – westchnal Jupiter Jones, siegajac po pudelko ciasteczek z orzechami. – Jesli nie rozpoznasz frajera w ciagu dziesieciu minut, sam nim jestes!

ROZDZIAL 2. KIM BYLA CLARISSA MONTEZ?

Mimo ponurych prognoz sledztwo nagle skoczylo niczym australijski kangur.

– Nie uwierzycie – westchnal Bob, wpatrujac sie w niebieskawy ekran. – Jest.

– Kto?

– Clarissa Montez!

Pete przestal robic pompki. Znow spocil sie jak hipopotam.

– Gdzie? No, gdzie mieszka?

Jupiter oblizal suche wargi. Chcialo mu sie pic. Ale niczego nie znalazl w glebi pustej lodowki.

– Nie wiem. Pracuje… to jest przyjmuje…

– Lekarka? – zdziwil sie Pierwszy Detektyw.

Bob nagle wybuchnal smiechem. Az mu lzy pociekly z oczu.

– Lekarka? – lkal trzymajac sie za brzuch. – Zadna lekarka.

– Mowiles, ze przyjmuje – Pete wycieral czolo. – Gdzie? W agencji towarzyskiej?

– Nie. – Bob uspokoil sie. – Jest wrozka!

Obaj detektywi spojrzeli po sobie w niemym zdumieniu.

– Wrozka? Chiromantka? Wrozy z kart, fusow czy z czarnego kota? – przekrzykiwali sie nawzajem, nie wierzac w to, co uslyszeli.

Andrews otarl ostatnia lze.

– Z kota sie nie wrozy. Kota sie ma. Sluchajcie, tu jest wszystko czarno na bialym: “Wrozka Clarissa Montez przyjmuje codziennie przy placu Trzech Wiazow. Poznasz przyszlosc, przeszlosc i terazniejszosc…”

– Szczegolnego rodzaju wrozby. Terazniejszosc? Cos dla Mortimera! – szeptal Jupiter, zaciskajac powieki.

– “… koszt wizyty dziesiec dolarow”. – konczyl Bob.