Tuz przed pasazem prowadzacym do starego portu Jupiter Jones zatrzymal sie.

– Poplynela na wyspe? Na Windy Island?

– Na to wyglada – mruknal Crenshaw, myszkujac wzdluz scian.

– Tam jest znak!

Prom wlasnie hamowal na przystani. Ze statku schodzilo niewiele ludzi. Wsrod nich wypomadowany Al Capone. Z doleczkami w policzkach.

– Widzisz go? – szepnal Pete, przyciskajac Jupitera do sciany. – Roberto Montalban. Teraz wiemy na pewno, ze Bob i Juanita sa na wyspie. Masz forse na bilet?

Jupiter Jones wywrocil kieszenie.

– Same drobne. Moze starczy?

Starczylo. Na jeden. Crenshaw rozejrzal sie uwaznie.

– Ty wsiadasz.

Jupiter zatrzepotal dlonmi.

– A ty?

Pete zul jakies zdzblo.

– Ja? Wejde bez biletu. Razem z ta grupa panienek!

Pierwszy Detektyw z podziwem i zazdroscia przygladal sie jak jego przyjaciel wkreca sie, blaznujac, w wesole zbiorowisko mlodych i ladnych dziewczat wymachujacych miesiecznymi biletami. Pete tak czarowal i wyglupial sie na trapie, ze skolowany marynarz nie osmielil sie go zatrzymac.

– Baran! – mruknal Jupiter, wbiegajac po trapie. – Kompletny kretyn!

Tuz po wyladowaniu odkryli nastepny znak. Strzalka wskazywala zwirowa zatoczke przy kamienistej drodze.

– Wsiadl w cos?

– Tak mysle. – Pete pochylil sie, rozgarniajac palcami zwir. – Smar lub paliwo. Odjechal samochodem.

– Nie – pokrecil glowa Jupiter Jones.

– Poszedl piechota? – Pete szukal sladow zielonej kredy.

– Nie.

Crenshaw zdenerwowal sie nie na zarty.

– Umiesz tylko mowic “nie”?

– Tak.

Na Pierwszego Detektywa nie bylo mocnych. Kiedy jego szare komorki pracowaly, uszy odbieraly tylko poszczegolne dzwieki. Mysli klebiace sie pod czaszka ukladaly sie w logiczny ciag. Ssal warge, a mine mial gleboko nieszczesliwa.

– Jak sobie chcesz – Pete przysiadl na murku. Zza zakretu wylonil sie jakis pojazd w oblokach kurzu.

Jupiter Jones usmiechnal sie.

– Pojechal autobusem.

– Wydedukowales?

– Tak. Skoro sledzil Juanite, nie mogl z nia wsiasc do prywatnego auta. Zrobil to wtedy, gdy pojazd okazal sie publiczny. Wlasnie autobus. Jak ten, ktory nadjezdza.

– Z napisem: “Stary cmentarz”? – zaniepokoil sie Pete.

– Tak sadze. Ale nie mamy na bilet.

To zalatwialo sprawe. Byliby zostali na murku, gdyby nie kierowca. Wychylil z szoferki siwa glowe murzynskiej nianki.

– Chcecie sie dostac na cmentarz?

Jupiter Jones bez slow wywrocil kieszenie, pokazujac ich totalna pustke. Stary rozesmial sie, gestem zapraszajac do wnetrza. Oprocz pary nastolatkow byli jedynymi pasazerami gruchota.

Pete postanowil sie doksztalcic. Usiadl obok kierowcy, nie baczac, ze prad powietrza wpada mu do ucha. Szyb nie bylo takze z boku.

– Moze nam pan opowiedziec o starym cmentarzu? Kiedy go zbudowano?

Murzyn wyraznie sie rozpromienil.

– Moj prapradziadek tam lezy. Byl niewolnikiem na Poludniu. Uciekl z plantacji bawelny i choc do niego strzelano, przeprawil sie przez gory. Pozniej prezydent Abraham Lincoln zniosl niewolnictwo. Ale i tak bylo ciezko. Dziadek stawial mur cmentarny.

– Jako murarz?

– Tak. Irlandczycy, znaczy pierwsi, ktorzy tu zalozyli cmentarz, chcieli, zeby bylo tak jak w Europie.

– To znaczy?

– Grobowce. I rzezby z kamienia. Aniolowie, amfory…

– Co takiego? – Pete nie zrozumial.

Czarna twarz rozciagnela sie w usmiechu.

– Wazy. Na wzor starozytnych. Tych z Europy. Trzymali w nich kwiaty. W Halloween przychodzili tu ludzie…

– Z dyniami i swieczkami?

– Dawniej nie znano jeszcze wydrazonych dyn. Ludzie przychodzili z jedzeniem i piciem. Z czasem zaczeto budowac na cmentarzu grobowce-palace. Szczegolnie gdy umieral bogaty czlonek spolecznosci. Moja matka opowiadala mi o skarbie…

Jupiter Jones, ktory dotad przysluchiwal sie z drugiego rzedu siedzen, nagle drgnal.

– O skarbie? Na cmentarzu zakopano skarb?

Murzyn blysnal bialkami.

– Tak mowia starzy ludzie z wyspy. Podobno szukano tego skarbu w starych grobowcach. Przerzucano trumny, wyrzucano truchla…

Pete czul, jak mu wlosy staja deba.

– Znalezli cos?

Kierowca zatrabil na walesajacego sie psa. Cieszyl sie, ze udalo mu sie nastraszyc chlopcow.

– Nic nie znalezli. Ale moja siostra do dzis nie chce wejsc na ten cmentarz.

– Dlaczego? Boi sie duchow?

Bialka znow blysnely w czarnej twarzy.

– Tam jest… gadajacy grobowiec! – znizyl glos. – Ludzie sie go boja. Nocami po cmentarzu walesaja sie ciemne postaci z latarkami.

Jupiter Jones rozesmial sie, ubawiony.

– Duchy? One przeciez sa… astralne! No… nie moga niczego trzymac w palcach… Bo te palce sa cieniem. Powietrzem!

Autobus zatrzymal sie przy kamiennej bramie.

– Wiecie, co tu napisane? – Wskazal kute w granicie litery. – To w europejskim jezyku znaczy: “Porzuccie wszelka nadzieje”!

– Lasciate ogni speranza – wydukal Pete.

Murzyn otworzyl drzwi.

– Tak napisal jakis poeta. Ze starego kontynentu. No, wysiadajcie! Koniec podrozy!

Pete zatrzymal sie u wejscia. Caly cmentarz, porosniety starymi drzewami, wydawal sie miejscem magicznym.

– Tam gdzies jest Bob.

– Byl. – Jupiter wskazal mazniecie zielonej kredy. – Spieszyl sie, idac za Juanita. Dlatego nie narysowal koniczynki. Jestesmy na miejscu, Pete. W domu.

Nazwanie “domem” miejsca duchow, strachow i nocnych zjaw ze swiatelkami nie nastrajalo zbyt optymistycznie.

– Wlazimy. I trzymamy sie razem – powiedzial Crenshaw, sprawdzajac plecak. – Masz swoja latarke?

– Mam. Skoro Bob nie wyszedl z cmentarza, musi tam jeszcze gdzies byc. Albo lezy w krzakach, obserwujac Juanite, albo…

– Wpadl do grobu! – steknal Crenshaw. Nie czul sie pewnie. Zawsze wolal otwarte, pelne ludzi przestrzenie. Mogly to byc boiska pilkarskie, w ostatecznosci bokserski ring. Ale wszedzie tam bylo wesolo, jasno i gwarnie. Tu zalegala kompletna cisza. A zmurszale twarze kamiennych rzezb nie dodawaly animuszu. – Umawiales sie kiedys z dziewczynami o polnocy na cmentarzu? – zazartowal, zeby zmienic nastroj.

Jupiter nie odpowiedzial. Sledzil krotkie mazniecia zielona kreda. Pod poteznym klonem szeleszczacym jesiennymi liscmi zgubili slad.

– Moze poszedl inna alejka?

– Padnij! – Pete pociagnal Jonesa w krzaki. – Na ziemie!

– Co jest?

– Czlowiek. Moze wrog, a moze przyjaciel. Nie wiem. – Cichutko zagwizdal znana im z dziecinstwa melodyjke. – To nie Bob. On by sie odezwal.

Lezeli ze dwie minuty, zanim odwazyli sie wystawic glowy z klujacych suchych badyli. Mezczyzna, bo sadzac po krokach, to byl mezczyzna, przeszedl o wlos od nich. Ale ich nie zauwazyl.

– Odwiedzal przodkow Irlandczykow? – zaszemral Jupiter.

– Moze. Ale po co repetowal bron? Wyraznie slyszalem, jak zabezpieczal pistolet. To charakterystyczny dzwiek. Znam go ze strzelnicy. Nie, bracie, to nie byl potomek Irlandczyka!

– Co robimy? – Jupiter nie chcial tracic czasu. Zmierzch zblizal sie wielkimi krokami. Trzeba bylo znalezc Boba, zanim zapadna zupelne ciemnosci. – Noc na cmentarzu niezbyt mi odpowiada.

– Szczegolnie na takim. Spojrz na ten zamek w drugiej alei. Mozna w nim pochowac pluton piechoty morskiej!

Jupiter zmarszczyl brwi.

– Pamietasz, co mowil kierowca autobusu?

– Duzo roznych historyjek.

– Mysle o gadajacym grobowcu. Chodz, sprawdzimy! Szurajac wsrod zeschlych lisci, dotarli do bocznej kapliczki zwienczonej oblazlym ze zlotej farby krzyzem.

– Jest! – o malo nie wrzasnal Crenshaw.

– Co?

– Zielona koniczynka. I znak plusa. Tu byl Bob. Dalej nie poszedl.

Obeszli grobowiec, uwaznie przygladajac sie kratom. Wydawaly sie idealnie dopasowane. Ogradzaly kawalek zielonego trawnika przed wlasciwym wejsciem. Nagle w powietrzu zabrzmial dziwny dzwiek. Chlopcy rzucili sie do ucieczki, Jupiter potknal sie, upadl w krzaki pomiedzy wystajace korzenie, ktore sie ugiely. Jedna noga zawisl nad krawedzia dziury.