– Pete! – glos Jupitera zabrzmial glosno i wyraznie. – Zaczekaj, nic nie rob. Niczego nie ruszaj. Zjawimy sie z Bobem za godzine…

Pete uslyszal szmer. Albo tylko tak mu sie zdawalo.

– Jupe, Bob, chyba mam goscia. Wylaczam sie!

Wylaczyl nie tylko komorke. Takze latarke. W ciemnosciach wyraznie rozbrzmiewaly ludzkie kroki. Ktos schodzil po schodach. Kto? Pete skulil sie pod jednym ze stolikow. Machinalnie uruchomil dyktafon. Blysnal promien cudzej latarki, rozgarniajac mrok. Najpierw ukazaly sie buty. Meskie. Potem nogawki dzinsowych spodni. Pete zamrugal. Ze strachu czy tez zmeczenia pot splywal mu z czola, zalewajac oczy. Otarl je dlonia. Wzial kilka glebokich oddechow. Nagle cale pomieszczenie zalalo jaskrawe swiatlo. Nieznajomy wlaczyl elektrycznosc. Rozejrzal sie po wnetrzu i przystanal. Ze schodow do srodka pomieszczenia prowadzily slady ubloconych martensow. Sportowych butow Crenshawa.

– Wyjdz! – rozlegl sie ostry glos. – Wiem, ze tu jestes!

Pete czul, jak ogarnia go wscieklosc. Wylazac spod stolika, lupnal sie w ciemie. Na moment go zamroczylo. W drugiej sekundzie zobaczyl. Faceta w dzinsowym garniturze. Blond wlosy zwiazane w kitke. Twarz ukryta w grubym szalu.

– To pan… pan zamordowal wrozke i dziennikarza! – wyjakal. – To pana widzieli swiadkowie!

– Co ty mowisz… – smiech z wysokich tonow opadal w tony gardlowe. – Glupcze, nie trzeba bylo tu przychodzic!

Pete wybaluszyl oczy. Alez tak! Wiedzial, kim jest przybysz. Tylko sie go tutaj nie spodziewal. Zanim zdolal wykrztusic choc jedno slowo, poczul silny cios. I znow zapanowala ciemnosc.

Mezczyzna przeskoczyl lezacego i podszedl do bocznej sciany. Przesunal slepa cegle. Sciana drgnela, odslaniajac korytarz prowadzacy do wlasciwego grobowca. I do trumien zalegajacych pozostale pomieszczenia.

– Bob, zatelefonuj do Crenshawa – powiedzial Jupiter Jones, parkujac forda pod cmentarna brama. Za nim, w odleglosci paru metrow, zatrzymal sie radiowoz Lawsona. Tylko dzieki interwencji policji udalo sie wprowadzic wozy na prom. Ocean byl jeszcze wzburzony, a kapitan bal sie klopotow z ladunkiem. Ulegl, gdy wsciekly George wyciagnal bloczek mandatowy.

– Nie odpowiada – zmartwil sie Bob. – Co to za studio komputerowe w grobowcu? Jakas kompletna bzdura!

George Lawson przytrzymywal czapke, by jej nie porwal wiatr.

– Mam tu zostac?

– Tak. Zachowamy z panem lacznosc. Idziemy na cmentarz. Pete nie odpowiada. Albo wylaczyl komorke, albo rozladowaly mu sie baterie.

– Albo cos sie stalo – przygryzl wargi Bob. – I teraz lezy w objeciach Therezy Montalban Whitehouse Osborne…

George odszedl do radiowozu, Jupe juz chcial wysiasc z forda, gdy nagle drzwiczki otworzyly sie od zewnatrz. Dlon, ktora zobaczyl, trzymala trzydziestke piatke. Zaladowana. I odbezpieczona.

Jupiter Jones westchnal. Czegos takiego powinien sie spodziewac w te ciemna, cmentarna noc. Ale nie w obecnosci radiowozu policyjnego, majaczacego za zalomem muru.

– Tam jest policja – powiedzial grubym glosem.

– Wiem – odparl niewidoczny wlasciciel pistoletu. – Nie mam zlych zamiarow, tylko…

– Trzyma nas pan pod bronia! – zapiszczal Bob. – Kim pan jest?

– Wloskie Segredo Servicio – odparl tegi, lysiejacy facet z brodawka kolo nosa, wsadzajac glowe do wnetrza wozu. – Inaczej mowiac, Wloskie Sluzby Specjalne.

Jupiter Jones zagwizdal. Facet schowal pistolet.

– Widzialem juz pana. Wraz z drugim weszliscie do komisariatu policji. Ale tam nikogo nie bylo.

– Tylko wy dwaj. W meskiej toalecie – rozesmial sie lysy, wyciagajac lape wielkosci szufli do koksu. – Nino Tarvi.

Bob zakryl rekami glowe.

– To morderca, Jupe, nie daj sie zwiesc! Facet jest z Cosa Nostra! Tarvi! Jego nazwisko widnieje na trumnach na cmentarzu.

– Masz racje – lysiejaca glowa zniknela z pola widzenia. – Jestem w jakis sposob zwiazany z afera Whitehouse – Osborne – Tarvi. Ale przylecialem tu z Wloch, by odnalezc zbiega-morderce. A on teraz jest na cmentarzu. I waszemu koledze grozi smiertelne niebezpieczenstwo!

– Boze, Pete! On wszedl do grobowca! Telefonowal z komorki, ze pokonal zamki i zabezpieczenia. Pan naprawde jest z wloskiej policji?

– Oto moja legitymacja. Wspolpracujemy z amerykanska FBI. Ale teraz musicie mi zaufac. Szkoda kazdej minuty!

Jupiter Jones otrzasnal sie. Juz wiedzial, jak postapic. Sprawa sprawa, ale teraz najwazniejsze jest zdrowie i zycie Pete’a.

– Co zrobic z George’em Lawsonem?

– Niech tu zostanie. Gdyby byla potrzebna interwencja policji, to mam radio. Zawiadomilem takze posterunek w Rocky Beach. Moi wloscy i amerykanscy szefowie przykazali mi wspolpracowac z miejscowa policja.

Bob wylazil, oslaniajac twarz kolnierzem. Ostatnie podmuchy wiatru spowodowaly nagly spadek temperatury.

– Dam znac Lawsonowi! Zaczekajcie minute!

– Bob! – Jupiter naciagal kaptur skafandra. – Miales nie wchodzic do grobowca.

Andrews popukal sie palcem w czolo.

– Zwariowales, czlowieku! Skoro tam jest studio komputerowe… Rozumiecie? Studio! W grobowcu! Mialbym przepuscic taka okazje? Zna sie pan na komputerach, panie Tarvi?

– Ja nie. Ale wiem, ze ty jestes jednym z najlepszych hakerow na Zachodnim Wybrzezu. I bedziesz mi potrzebny. Jak nikt nikomu.

Przebiegniecie alejki i ukrycie sie za wejsciem do bocznej kapliczki zabralo im siedem minut. Agent Tarvi stapal tak cicho, ze nie trzasnela zadna galazka. A lezalo ich na sciezkach niemalo.

– Co teraz?

Tarvi przylozyl do sciany tajemnicze pudelko. Wlaczyl klawisz.

– Posluchamy. Sa tam obaj. Crenshaw i morderca. Ale slysze tylko jednego.

– Boze, co z Pete’em?

– Spokojnie. Musze zlokalizowac tego, ktory lazi. Chce sie dostac do trumny.

Jupiter ssal warge. Bal sie o Drugiego Detektywa, ale tez chcial do konca rozwiklac zagadke, ktora zaczela sie ukladac w dosyc spojna calosc.

– Do trumny praprababki Claudii Tarvi Osborne czy tez Therezy Montalban Whitehouse Osborne? To ostatni nie znany mi szczegol.

Agent znieruchomial.

– Nie docenilem cie, Jupiterze. Wiesz wiecej niz ja?

– Tak sadze. Ale dopoki Crenshawowi grozi niebezpieczenstwo, nie powiem ani slowa. Bo ja juz wiem, kto jest morderca! I dlaczego zostawia za soba trupy.

– Wiec powinienes takze wiedziec, ze musimy go zlapac na goracym uczynku. Samo wejscie do grobowca nie jest karalne. Wyprze sie wszystkiego!

Jupiter skinal glowa.

– Moze pan na nas liczyc.

Do wnetrza grobowca wsuneli sie po cichu i po ciemku. Prowadzil Tarvi, majac w reku odbezpieczony pistolet.

– Uwaga na schody. Sa sliskie.

W pierwszym pomieszczeniu nie bylo nikogo. Drugie, oswietlone jarzeniowkami, przedstawialo sie imponujaco. Sciany, wylozone meksykanskim korkiem, tlumily wszelkie odglosy. Ogromny wentylator zapewnial szybka wymiane powietrza. Trzy komputery wielkiej mocy wraz z drukarkami wypelnialy wnetrze. Lodowka i kuchenka mikrofalowa, czajniki bezprzewodowe i ekspres do kawy. Pelny komfort.

– Jest! Jest Pete! – szepnal Bob. – Lezy… tam…

Tarvi nachylil sie nad chlopcem.

– Zyje, jest tylko ogluszony. Trzeba go wyniesc na powietrze. Ja zostaje. Morderca jest w prawej komorze grobowca. Przesuwa trumny.

Ocucony woda mineralna, Pete otworzyl oczy.

– Gdzie… ja jestem?

– W porzadku! – ucieszyl sie Bob. – Nic ci nie bedzie. Mozesz sie ruszac? Chcesz wyjsc?

Pete dotknal karku. Spojrzal na nieznajomego z pistoletem.

– Kto to?

– Przyjaciel. Wyjdziesz stad sam?

Crenshaw palcem wskazal sciane.

– On tam jest. Morderca. To…

Jupe palcem dotknal nosa. Pete natychmiast umilkl.

– Wchodze za nim – mruknal Tarvi. – Bob, wlacz komputery. Haslo: baretta. Drukuj i skanuj wszystko, co jest na dysku.