Rozdzial 8. Zamek Kondora

Deszcz ustal, ale ciemne chmury wisialy wciaz nisko nad gorami, gdy detektywi i Diego jechali droga przez ranczo Alvarow. Zmierzali w kierunku starej tamy, gdzie niedawno zmagali sie z pozarem poszycia. Ponizej tamy, w miejscu, gdzie droga zataczala luk wzdluz wyschnietego strumienia i pasma wzgorz, Diego zatrzymal sie.

– Jesli dobrze odczytalem mape, Zamek Kondora jest skalnym szczytem na koncu tego ostatniego pasma – powiedzial. – Santa Inez przeplywa zaraz po jego drugiej stronie.

Ukryli rowery w zaroslach przy drodze i przedarli sie przez geste poszycie nad brzeg glebokiego wawozu, ktorym plynal strumien. Tama, niewidoczna stad, znajdowala sie na lewo od nich, poza niskim, pokrytym zaroslami wzniesieniem, ktore zamykalo strumien.

Chlopcy spojrzeli w gore, na szczyt wysokiego wzgorza po drugiej stronie strumienia. Na lewym koncu jego grzbietu, zaraz nad ostro opadajacym ku niskiemu wzniesieniu zboczem, sterczala wysoka skala.

– To musi byc to! – powiedzial Diego. – Dokladnie tak, jak pokazuje mapa.

– Jak to sie teraz nazywa? – zapytal Pete, gdy zbiegli do blotnistego strumienia i zaczeli piac sie na wzgorze.

– O ile wiem, nie ma nazwy – odpowiedzial Diego.

Wysoki grzbiet zalamywal sie i dzielil na dwie czesci; nizsza, stanowiaca dwie trzecie grzbietu, opadala lagodnym stokiem, pokrytym duzymi okraglymi glazami i krzewami; wyzsza czesc miala stok stromy i niemal wylacznie skalisty, bez roslinnosci. Chlopcy dyszeli mocno, gdy wspieli sie na wyzszy odcinek i staneli na gigantycznej skale, ktora zwienczala dluga gran.

– Zamek Kondora – powiedzial Bob z przejeciem.

Z wielkiej skaly rozciagal sie daleki widok, tylko na polnocy wznosily sie gory. Chlopcy widzieli tame i rzeke poza nia, ze zweglonym poszyciem po obu jej stronach.

– Woda przybiera powyzej tamy i przecieka juz troche przez nia – powiedzial Diego. – Jesli deszcz nie ustanie, bedziemy mieli na dole prawdziwa rzeke.

Bob wskazal niskie wzniesienie u stop wzgorza.

– Patrzcie, jak to wzniesienie oddziela strumien od rzeki i tamy. Gdyby go tam nie bylo, mielibysmy druga rzeke.

Chlopcy rozgladali sie dokola. Na zachodzie widac bylo droge i gleboki strumien, ktory biegl na poludnie, az po ruiny hacjendy, odlegle niemal o mile. W kierunku poludniowym ciagnely sie dalsze pasma wzgorz. Daleko za nimi chlopcy mogli wypatrzec Rocky Beach i ocean, ciemny tego pochmurnego dnia. Po drugiej, wschodniej stronie grani plynela Santa Inez, zataczajac luk na poludniowy wschod. Za korytem Santa Inez rozciagal sie plaski, zielony teren i mogli dostrzec odlegle o pare kilometrow zabudowania i korral rancza Norrisow. Droga, biegnaca przez ranczo Norrisow, wznosila sie z poludnia ku tamie na polnocy i nastepnie znikala w gorach.

– Ciekaw jestem, dlaczego nazwali to miejsce Zamkiem Kondora – odezwal sie Pete. – Nie widze zadnych kondorow.

– No i dobrze! – zasmial sie Bob. – Kondor to rodzaj sepa!

– Moze nazwa wziela sie stad, ze ma sie tu widok z lotu ptaka – powiedzial Diego.

– Prawdopodobnie – zgodzil sie Bob. – Ale mniejsza teraz o nazwe. Jestesmy tu, zeby szukac miecza Cortesa! Jak myslicie, gdzie ukryl go don Sebastian?!

– Musi byc gdzies jakas kryjowka – odpowiedzial Pete. – Jama, szczelina w skale, moze nawet jaskinia. Szukajmy, chlopaki!

Rozpierzchli sie po szczycie skaly, wkrotce jednak stwierdzili, ze nie bylo w niej ani jamy, ani szczeliny. Skala byla gladka niemal jak marmur. Zdeptali kazdy jej centymetr i obmacali strome zbocza, jak daleko mogli siegnac. Skala byla absolutnie jednolita.

– Nikt niczego nie mogl schowac w takiej skale! – powiedzial Pete. – Sprobujmy nizej, na stokach.

Bob skinal glowa.

– Okay, Pete. Wez strone od rzeki, my z Diegiem zejdziemy od strony strumienia.

Chlopcy opuscili sie ze skaly i podjeli poszukiwania. Pete powoli schodzil w dol nad saczaca sie rzeka, zataczajac coraz szersze polkola. Znalazl kilka obluzowanych okraglych glazow, ale nie bylo tam zadnych jam czy szczelin, zadnej bezpiecznej kryjowki dla miecza.

W koncu dal za wygrana i obszedl wzgorze od polnocy, by odnalezc przyjaciol. Bob i Diego tez juz niemal skonczyli przeszukiwac druga strone.

– Po prostu nie ma tu zadnej dziury czy szczeliny, w ktorej daloby sie cokolwiek schowac – rzekl Bob.

– Moze don Sebastian miecz zakopal – powiedzial Diego.

– Nawet mi tego nie mow! – jeknal Pete. – Musielibysmy przekopac cale wzgorze. To by trwalo w nieskonczonosc!

– Nie sadze, Diego, zeby don Sebastian go zakopal – powiedzial z wolna Bob. – Jesli teoria Jupitera jest sluszna i don Sebastian zdolal zbiec i ukryc miecz, nie mial na to wiele czasu. Postaw sie w jego polozeniu. Wiedzial, ze jest w niebezpieczenstwie i nie wiadomo, czy uda mu sie powrocic, zeby samemu wykopac miecz. Wiedzial, ze Jose moze nie wrocic przez lata, i wiedzial, ze sierzant Brewster i jego kompani sa juz prawdopodobnie na jego tropie. Jesliby zakopal miecz, musialby wyraznie oznaczyc miejsce dla Josego, bo inaczej ten nigdy by go nie znalazl. A jesliby to zrobil, sierzant Brewster mogl zobaczyc znaki i domyslic sie, co oznaczaja. – Bob potrzasnal glowa. – Nie, jestem pewien, ze don Sebastian nie zakopal miecza. Schowal go gdzies w poblizu Zamku Kondora, w miejscu, ktorego by sie z pewnoscia domyslil Jose. W miejscu, na ktorego przygotowanie nie tracilby czasu i ktorego nie musial oznaczac.

– Ale co to za miejsce? – Pete rozgladal sie dokola.

– No, jestesmy niemal pewni, ze miecza nie ma na tym wysokim grzbiecie przy Zamku Kondora – powiedzial Bob. – Mysle, ze skala stanowi tylko punkt orientacyjny, znak wskazujacy na wlasciwe miejsce. Musi byc w poblizu jakies miejsce, do ktorego don Sebastian i Jose czesto chodzili. Diego, czy jest gdzies…

– Moze to tama? Byla tu wtedy – podsunal Diego.

– Tama? – powtorzyl Bob. – Dlaczego by nie?

Diego poprowadzil ich wzdluz zbocza i brzegiem wzgorza przez niskie wzniesienie. Bieglo w gore az po lewy naroznik tamy. Przez jej centralna furte lala sie cienkim strumieniem woda, opadajac do koryta rzeki o dziesiec metrow nizej. Chlopcy zbiegli ze wzniesienia i opuscili sie do koryta rzeki, nie baczac na mokre nogi. Przebadali cale czolo tamy do wysokosci, do ktorej tylko zdolali siegnac. Byla zbudowana z setek, moze tysiecy niewielkich okraglych kamieni, dopasowanych do siebie i uszczelnionych rodzajem zaprawy wapiennej. Zaden kamien nie byl obluzowany, nie bylo w niej zadnych dziur czy szczelin.

– Solidna jak stal – powiedzial Pete.

– Moja rodzina zlecila zbudowanie jej miejscowym Indianom prawie dwiescie lat temu – powiedzial Diego.

– Jak widac, nie zostawili zadnej szczeliny na schowanie miecza – zauwazyl Bob. – W kazdym razie nie tu na spodzie. Jesli jest jakas szczelina wyzej, trzeba by drabiny, zeby do niej siegnac, a don Sebastian prawdopodobnie nie mial drabiny. Ale zajrzyjmy od gory.

Wdrapali sie z powrotem na wzniesienie, grzeznac w rozmieklym od deszczu gruncie, i wspieli sie na tame. Miala gora okolo dwoch metrow szerokosci i zbudowano ja z takich samych okraglych kamieni. Tu byly jednak liczne dziury i szczeliny i chlopcy rozdzielili sie, zeby je zbadac. Pol godziny pozniej dali za wygrana.

– Jesli miecz jest ukryty w tamie, musimy ja rozebrac, zeby go znalezc – powiedzial Pete ponuro.

– Don Sebastian nie mial czasu na zrobienie skomplikowanego schowka – przypomnial Bob. – Chyba mozna powiedziec, ze miecza nie ma w tamie, co oznacza, ze jestesmy w slepej uliczce. Trzeba wpasc na jakis inny pomysl.

– Ale jaki? – spytal Pete. – Przekopalismy juz te wojskowe dokumenty, a don Sebastian napisal w tym okresie tylko jeden list.

– Byl czlowiekiem o duzym znaczeniu i musial miec w okolicy wielu przyjaciol – rozwazal Bob. – Byc moze ktos mu pomagal lub moze widziano go tego dnia. Musimy znalezc cos, z czego dowiemy sie wiecej o tym, co robil lub nawet, co mowil.

– Och, to bylo tak dawno – powiedzial Diego z powatpiewaniem.

– Tak, ale w tamtych czasach nie bylo telefonu i ludzie pisali duzo listow i zawierali w nich duzo wiadomosci. Wielu prowadzilo pamietniki albo dzienniki. Moze byla nawet wtedy gazeta. Jestem pewien, ze znajdziemy niezle materialy w…

– Wiem – westchnal Pete. – Wracamy do Towarzystwa Historycznego. O rany, praca detektywa moze byc naprawde nudna.

Bob rozesmial sie.

– Wiekszosc starych papierow bedzie pewnie po hiszpansku, Pete, ominie cie wiec ich czytanie. Ale mozemy poczekac do jutra, zeby Jupiter mogl pomoc. Poza tym nie odrobilem jeszcze lekcji.

Pete ponownie wydal jek. Zupelnie zapomnialo lekcjach. Przeszli przez tame na strone, po ktorej biegla droga i gdzie zostawili rowery. Wlasnie gdy schodzili z tamy, Pete zatrzymal sie zaniepokojony.

– Diego? – zapytal nie spuszczajac wzroku z czegos po prawej stronie. – Czy na twoim ranczu ktos ma cztery duze, czarne psy?

– Psy? – powtorzyl Diego. – Ja nie…

– Widze je – przerwal mu Bob z niepokojem.

W pewnej odleglosci zobaczyli cztery duze, czarne psy. Biegaly po stronie rzeki Alvarow, powyzej rezerwuaru i poza wypalonym terenem. Dzikie, z wywieszonymi ozorami, szalaly wsrod drzew i gestych zarosli.

– Ojej, wygladaja okropnie groznie i… – zaczal Bob, gdy nie wiadomo skad rozlegl sie przejmujacy gwizd. Pete zawrocil na piecie i wskazal na druga strone tamy.

– To sygnal! Biegiem przez tame do tamtych drzew!

Psy pedzily w strone tamy, z otwartymi paszczami, ukazujac obnazone kly i czerwone jezory. Chlopcy gnali przez tame i dalej, przez kamienisty grunt ku odleglym o okolo piecdziesiat metrow starym debom.

– To… za… daleko! – dyszal Bob.

– Nie… zda… zymy! – sapal Diego.

– Szybciej, chlopaki! – ponaglal Pete.

Diego obejrzal sie.

– Pete! One plyna!

W dzikim poscigu za zdobycza, cztery psy skoczyly do rezerwuaru, zamiast okrazyc go i pobiec krotsza droga przez tame! Plynely szybko i wkrotce wypadly z wody i podjely poscig za uciekajacymi chlopcami. Zwloka byla jednak wystarczajaca!