Wtedy lezal bezwladny i do ostatecznosci wyczerpany, niemal martwy.

Totez bal sie, bal sie obrzydliwym, zwierzecym lekiem swojej pamieci. Bal sie wszystkiego, co go moglo pobudzic do niebacznego zajrzenia w mgle przeszlosci, w ten koszmarny mrok, ktorego nie podobna przeniknac, a ktory przyciaga jak otwarta przepasc.

Dlatego takie przesluchanie na posterunku bylo dlan ciezka tortura i gdy znalazl sie sam, a stwierdzil, ze groza ataku minela, niemal cieszyl sie z tego zamkniecia.

Jednakze ponowne zatrzymanie przez policje, meczarnia badania i grozba ataku kazaly mu zastanowic sie nad koniecznoscia uchronienia sie przed tym wszystkim na przyszlosc. Na to zas byl jeden tylko sposob: miec dokumenty. A poniewaz legalna droga niepodobna bylo ich sobie wyrobic, nalezalo je ukrasc, zabrac komus.

Nie wiedzial jeszcze, jak to zrobi, ale postanowienie zapadlo.

Nazajutrz wczesnym rankiem odstawiono go do starostwa w oddalonym o kilkanascie kilometrow wiekszym miasteczku. Starostwo miescilo sie w duzym, murowanym budynku. Posterunkowy zostawil brodacza na parterze, pod dozorem policjanta pilnujacego jeszcze kilku aresztowanych. Po dlugim oczekiwaniu zaczeto ich po jednym wywolywac na pierwsze pietro, gdzie byla sala sadu staroscinskiego.

Tlusciutki, mlody urzednik siedzial za stolem przykrytym zielonym suknem i zawalonym papierami. Sadzil szybko. Gdy przyszla jednak kolej na brodacza, nabral widocznie jakichs watpliwosci czy podejrzen, gdyz kazal mu czekac. Policjant wyprowadzil go tedy do sasiedniego pokoju. Tu przy stole siedzial jakis staruszek i pisal zawziecie. Pokoik byl maly. Gdy brodacz usiadl na lawce pod oknem, z nudow zaczal przygladac sie pracy staruszka. Na biurku tym lezaly stosy papierow. Byly tam podania oblepione markami stemplowymi, kolorowe awizacje i — brodacz drgnal: niemal najblizej od niego lezala paczka papierow, zlaczona spinaczem, a na samym wierzchu lezal dokument. Byla to metryka. Przysunal sie blizej i przeczytal. Wystawiona byla na nazwisko Antoniego Kosiby, urodzonego w Kaliszu. Obliczyl lata: 52. Pod spodem byly pieczecie...

Brodacz obejrzal sie na policjanta: stal odwrocony plecami i czytal jakies ogloszenia naklejone na drzwiach. Teraz trzeba bylo tylko polozyc czapke na biurku, tak by przykryc nia papiery.

— Prosze zabrac te czapke — oburzyl sie staruszek. — Tez znalazl sobie miejsce.

— Przepraszam — baknal brodacz i zsunal ja wraz z paczka papierow, po czym zwinal je w rulon i ukryl w kieszeni.

Oczywiscie tym razem nie mogl sie posluzyc tak zdobytymi dokumentami i zostal skazany na trzy tygodnie aresztu za nalogowe uprawnianie wloczegi.

Po trzech tygodniach wyszedl jednak z wiezienia powiatowego i ruszyl w swiat, juz jako Antoni Kosiba.

Rozdzial IV

W samych Odrynach, w majatku, nie bylo nic godnego widzenia. Wielki palac spalony podczas wojny, obrosly pokrzywami, lopianem i konskim szczawiem, z roku na rok pokrywal sie mchem i plesnia i rozsypywal sie w gruzy. Wlascicielka, ksiezna Dubancewa, wdowa po dygnitarzu petersburskiego dworu, mieszkala stale we Francji i nie przyjezdzala nigdy. Rzadca, stary dziwak, pan Poleszkiewicz, zajmowal dwa pokoiki w drewnianej oficynie na folwarku, gdzie tez nie braklo sladow zapuszczenia i zaniedban.

Ale wokol roztaczala sie rozlegla i przepiekna Puszcza Odryniecka, tysiace hektarow poroslych gesto sosnami i jodlami, debami i brzozami, podszyta leszczyna i jalowcem, poprzerzynana kretymi, waskimi drozkami, na ktorych czesciej spotykalo sie slady dzika czy rogacza niz koma lub czlowieka. Z lotu ptaka cala ta ogromna przestrzen wygladala jak mieniacy sie zielony aksamit, w ktory powszywano gesto blyszczace tafelki dzetow.

Bo i wod tu nie brakowalo. Male i wieksze jeziorka, polaczone ukrytymi w lozach i olchach strumykami, sprawialy, ze latwiej bylo puszcze objechac lodka niz obejsc piechota. Lodkami tez najczesciej poslugiwali sie nieliczni gajowi.

Tylko do dworku w srodku puszczy musieli isc piechota. Dworek stal na wzgorzu, na niewielkiej polanie, ze wszystkich stron otoczonej wysokim murem starego lasu. W dworku mieszkal lesniczy, pan Jan Oksza, syn starego Filipa Okszy, ktory przez lat z gora czterdziesci Puszcza Odyniecka zarzadzal, a po smierci synowi i posade, i wszystko, co mial, zostawil. Mlody od dziecinstwa do szkol do Wilna, a pozniej do dalekiej Warszawy wyslany, wrocil po latach z dyplomem lesnika w kieszeni, z zona i coreczka, w dworku zamieszkal i juz piaty rok nieograniczona wladze w puszczy sprawowal. Nieograniczona, gdyz jego zwierzchnik, pan Poleszkiewicz, we wszystkim mu ufal, do niczego sie nie wtracal i do lesniczowki, jezeli zagladal, to nie po to, by ksiazki sprawdzac, lecz by z pania Beata Okszyna pogadac, z panem Janem partyjke szachow zagrac lub mala Marysie na siodle przed soba usadowic i „powozic” na polance. Byl to zreszta niemal jedyny gosc, ktory do lesniczowki zagladal.

Pan Oksza widac po ojcu odziedziczyl usposobienie odludka, do sasiadow, ktorych zreszta daleko przyszloby szukac, nie lgnal, a i oni go nie nachodzili. Domator tez byl pomimo mlodego wieku wielki, czemu nie dziwiono sie rowniez, gdyz zone mial piekna i — jak mowil gajowy Barczuk — „bardzo przychylna”, coreczke jak aniolka i szczescie w domu.

Totez i wyjezdzal nader niechetnie. Ilekroc zmuszony byl wybrac sie do powiatowego Braslawia albo, Boze nie daj, do samego Wilna, wyjazd z dnia na dzien odkladal, moze i z tego powodu, ze troche „slabowal” na zdrowiu, a podroz meczyla go bardzo. Bywalo, jak sie troche zaziebil, to krwia plul i w lozku musial lezec. A ze dobry byl czlowiek, ludzki i sprawiedliwy, wszyscy podwladni zalowali go bardzo patrzac, jak w oczach niknie. Dwa razy to nawet doktora don trzeba bylo przywozic, co nielatwo i drogo, bo osiem mil to nie fraszka. Mowili ludzie, ze mlody lesniczy juz z tego nie wyjdzie, i na to rzeczywiscie wygladalo.

Lato w puszczy jest piekne. Mocno pachnie zywica, powietrze cieple jak w piecu, rozmaitych muszek tyle, ze az w uszach brzeczy. Chwieja sie wierzcholki smuklych sosen, wiatr szumi w koronach starych debow, mchy jak dywan puszyste, jagod i grzybow co niemiara i zyc tu, i nie umierac. A gdy jesien przyjdzie, cisza w borze zalega taka jak w kosciele podczas Podniesienia. Stoja drzewa zamyslone i nawet nie czuja, jak z nich liscie zlocistymi i czerwonymi platkami spadaja i spadaja. A w zimie snieg wszystko pokrywa, wysoko, gleboko, grubymi poduszkami na galeziach narasta, a gdy czlowiek odetchnie, gdy mrozne zdrowe powietrze do piersi wciagnie, to az radosc ogarnia.

Ale po zimie wiosna przychodzi. Z odtajalej ziemi lesnej, z jezior i bagien opary wilgotne wstaja, i wtedy to najgorzej tym, co ich suchoty mecza.

Tak bylo i z panem lesniczym Oksza. Zime dobrze przetrzymal, ale gdy w marcu snieg topniec zaczal, na zdrowiu zapadl. A jak zapadl, to juz czwarty tydzien w lozku lezal i w sypialni raporty od gajowych odbieral. Schudl tak, ze i trudno go bylo poznac, a czasem jak porwal go kaszel, jak zaczal nim trzasc, to i mowe na kwadrans czy dluzej tracil. Tylko pot mu wielkimi kroplami wystepowal na czolo i dyszal z trudem.

W sobote to bylo, gdy juz pani gajowych calkiem nie wpuscila. Wyszla do nich do kuchni, sama blada i mizerna, i powiedziala cicho:

— Maz tak zle sie czuje, ze... ze nie mozna go meczyc. I rozplakala sie.

— A zeby tak doktora przywiezc, pani czka — odezwal sie jeden. — Zawsze lzej mu umierac bedzie.

— Pan nie chce doktora — potrzasnela glowa. — Sama blagam go o to, nie chce zgodzic sie.

— Ja by pojechal po doktora — ofiarowal sie inny. — A panu lesniczemu mozna powiedziec, ze doktor sam przejazdem, znaczy sie po drodze zajechal.

Na tym stanelo i pani Okszyna otarla lzy i wrocila do sypialni. Po wielu nie przespanych nocach sama ledwie powloczyla nogami. Gdy jednak zblizyla sie do lozka chorego, usilowala usmiechnac sie i udawac dobre mysli. Bala sie, by wzrok Janka nie wyczytal prawdziwych, tych strasznych i bolesnych mysli, ktore zadreczaly jej biedna dusze. Gdy on zapadal w sen, wowczas klekala i modlila sie zarliwie.