— Widzisz, mamo... Obawiam sie, ze mojej Marysience byloby troche przykro. W Ludwikowie tyle gosci, ludzi dla niej jeszcze zupelnie obcych...
— Wiec chcesz pozwolic jej, by nadal zostala tu? — zdziwila sie pani Czynska.
— Bron Boze! Ale mam pewien pomysl. Chcialbym z Marysia pojechac do Wilna.
— Teraz?... Na swieta?
— Do swiat mamy jeszcze piec dni. Musimy zas tam pojechac, bo chodzi o dwie rzeczy: po pierwsze, mamy dlug wdziecznosci wobec tego zacnego Kosiby, ktorego wsadzono do wiezienia za to, ze nam uratowal zycie. Chce powierzyc jego sprawe Wackowi Korczynskiemu. Taki adwokat jak on potrafi wszystko. A nie przebaczylbym sobie najmniejszego zaniedbania w stosunku do czlowieka, ktoremu tyle zawdzieczam i ktory okazal Marysi tak bezgraniczne przywiazanie.
— To zupelnie sluszne — przyznala pani Eleonora.
— A druga sprawa, to pewne uzupelnienia, jakich domaga sie garderoba mojej krolowej. Ja osobiscie nie przywiazuje do tego najmniejszego znaczenia, ale nie chcialbym, by wsrod ludwikowskich gosci czula sie skrepowana. Totez mam nadzieje, ze przy pomocy Wackowej zalatwimy to jakos.
Pani Czynska skinela glowa. — I tu przyznaje ci racje. Jednak nie calkowita. Mianowicie nie polegam bez zastrzezen na guscie Korczynskiej. Totez sama z wami pojade, by sie tym zajac. — Mamo! Jestes aniolem — zawolal Leszek.
I rzeczywiscie byl wdzieczny matce za to postanowienie. Wolal, by Marysia, zanim przyjedzie do Ludwikowa, zblizyla sie do kogos z jego rodziny, by miala moznosc oswojenia sie z nowa swoja sytuacja. Znajac prawdziwy talent matki w obcowaniu z ludzmi, nie watpil, ze pod jej wplywem dziewczyna tak inteligentna i tak wrazliwa jak Marysia nawet w tym krotkim czasie zyska wiele, a przede wszystkim te swobode bycia, ktora w nowym otoczeniu kazdemu dosc trudno przychodzi.
W pol godziny pozniej panstwo Czynscy odjechali, gdyz pani Eleonora musiala spakowac sie do podrozy. Leszek i Marysia zostali i mieli wyruszyc w dwie godziny pozniej, by z matka spotkac sie na stacji. Tymczasem w przybudowce zjawil sie stary Prokop i zaprosil oboje na wieczerze. Fakt, ze mlody dziedzic ludwikowski bierze zone spod jego dachu, byl dlan — jak zapewnial — zaszczytem godnym uczczenia. Totez na stole zjawila sie nawet butelka nalewki wisniowej, a na czesc narzeczonych gospodarz wypowiedzial dluga mowe, gesto przetykana sentencjami z Pisma Swietego i z osobistych rozwazan filozoficznych.
Na nocny pociag malo przybywalo zwykle pasazerow. Tego dnia, jak to w okresie przedswiatecznym, w poczekalni bylo sporo kupcow z miasteczka udajacych sie do Wilna dla uzupelnienia zakupow. Zjawienie sie Leszka z Marysia w towarzystwie pani Czynskiej wywolalo zrozumiala sensacje. Naczelnik stacji uwazal za swoj obowiazek przywitac sie z pania Czynska i zapytac:
— Szanowna pani ucieka z naszych stron na swieta?
— Nie. Wracamy za kilka dni — odpowiedziala pani Czynska. — Jade tylko z synem i przyszla synowa zalatwic rozne sprawunki.
Naczelnik az usta otworzyl ze zdziwienia. Leszek zas usmiechnal sie i pomyslal z zadowoleniem:
— No, jutro beda mieli o czym gadac w Radoliszkach i w calej okolicy.
Rozdzial XVIII
Za piekarnia wiezienna pekla rura kanalizacyjna. Wiezniowie, ktorych wyroki jeszcze nie uprawomocnily sie, nie mieli obowiazku pracy, ale Antoni Kosiba zglosil sie na ochotnika. Wolal ciezki, fizyczny trud niz bezczynnosc w dusznej celi, gdzie trzeba bylo wysluchiwac opowiadan towarzyszow o roznych wyprawach zlodziejskich, o bojkach i o planowanych przedsiewzieciach tegoz typu na przyszlosc. Po takich pustych dniach przychodzily najbardziej meczace, bezsenne noce. Totez napraszal sie do kazdej pracy. Gdy trzeba bylo zsypywac wegiel, oczyszczac podworza lub dachy ze sniegu, nosic kartofle do kuchni — pierwszy zglaszal sie na ochotnika. Potem zmeczony zasypial kamiennym snem i nie mial czasu rozmyslac o sobie ani o Marysi, ani o czymkolwiek.
Wyrok przyjal z rezygnacja. Aczkolwiek uwazal wymiar kary za krzyczaca niesprawiedliwosc, nie buntowal sie przeciw niej. Do niesprawiedliwosci nawykl juz od dawna. Nie oburzala go, nie dziwila, nie smucila nawet. Wiedzial, ze czlowiek biedny tak musi do niej przywyknac jak do sloty i mrozow. Bog, ktory je zsyla, stworzyl tez ludzi zlych, zawzietych, surowych, nieczulych.
Po apelacji Antoni Kosiba tez wiele sobie nie obiecywal. Jedno trapilo go tylko, jedno nie dawalo mu spac po nocach, jedno zmartwienie: — Jak tam da sobie rade Marysia?
Wprawdzie znajac Prokopa Mielnika nie przypuszczal, by w jego domu dziewczyne mogla spotkac jakas krzywda, lecz czyz dla takiej panienki jak ona juz sama samotnosc na odludziu nie jest krzywda?... A tyle obiecywal sobie! Tak pieknie wyobrazal sobie ich wspolne zycie pod jednym dachem. Oczywiscie zaczalby brac od swoich chorych pieniadze, zwlaszcza od bogatych, by miala na ksiazki, za ktorymi tak przepada, i na ladne sukienki, ktore bardziej pasuja do jej delikatnej urody od zwyklych perkalikowych kiecek. Rano pracowalby w mlynie, po poludniu przy jej pomocy przyjmowalby chorych, a wieczorami Marysia czytalaby glosno rozne wiersze i powiesci swoim dzwiecznym glosikiem.
I oto wszystko poszlo w niwecz. Trzy lata to wielki kawal czasu. Przez trzy lata wiele moze, wiele musi sie zmienic. Po odbyciu kary wroci do mlyna, ale jej juz tam nie zastanie.
— I co wtedy?...
Wtedy znowu zacznie sie puste, bezcelowe zycie, zycie ani dla siebie, ani dla ludzi, ani dla Boga, bo sam go nie pragnie, ludzie potepiaja, a Bog skads z wysoka patrzy na to zycie obojetnie.
— I co wtedy?... Tyle lat wloczyl sie po swiecie, niczym walesajace sie zwierze, ktore nie mialo innego celu, jak tylko zdobyc na dzien kazdy strawe i kat do przespania sie. Az oto gdy zaswitalo w tej pustce pierwsze, jedyne swiatlo, gdy zaczal czuc w piersiach zywsze tetno serca, a w sercu cieple, ludzkie uczucie, gdy poznal, ze jest tez czlowiekiem, ze znalazl cel i potrzebe istnienia, spadl nan cios i wszystko zdruzgotal.
Jakze zywo przypomnial sobie teraz owe straszne chwile konania Marysi, gdy polprzytomny z bezsilnej rozpaczy siedzial przy niej, niezdolny juz do zadnego wysilku, do zadnej nadziei, nawet do modlitwy. I tu podczas nocy wieziennych przezywal to samo. Tak samo i tu mysl jego uporczywie kolowala nad tym wirem, co wciagal w otchlan wszystko to, co kochal, dla czego chcial zyc, dla czego zyc mogl.
I powtornie budzilo sie w nim wspomnienie, mgliste i niewyrazne, ze juz kiedys, bardzo dawno przezywal podobne nieszczescie, ze juz kiedys utracil wszystko. I na prozno wysilal pamiec. Tylko jedno w niej rysowalo sie wyrazniej: owo imie dziwne, nigdy nie slyszane, a tak bardzo znajome — Beata. Dlaczego wracalo tak niezmiennie, dlaczego samym swym dzwiekiem wzniecalo niepokoj? Co oznaczalo?...
Lezal z otwartymi oczami na twardym sienniku wieziennym i wpatrywal sie w ciemnosc, jakby pragnac ja przeniknac. Lecz pamiec zatrzymywala sie zawsze w jednym miejscu, zatrzymywala sie przed jakas niebotyczna sciana, poza ktora siegnac nie mogla.
...Byla to jesien i blotnista droga, i zwykla chlopska furmanka z niewielka, brzuchata szkapa... Lezal na wozie i spal, a glowa uderzala o deski, mocno, bolesnie. Ten bol wlasnie go obudzil.
Lecz co bylo przedtem?... Tak, tu zaczynala sie owa niebotyczna sciana, a za nia kryla sie tajemnica nie do odgadniecia. Jakies zycie nieznane, zapomniane, przekreslone, zmazane z rzeczywistosci. Jedno wiedzial: bylo ono inne od dzisiejszego. Musialo miec jakis zwiazek z zyciem ludzi bogatych i z tym zagadkowym imieniem: Beata.
W pierwszych latach swojej wloczegi usilowal przeniknac te zapore, ktora zamykala jego pamieci dostep do przeszlosci. Zdawal sobie przecie sprawe, ze musial miec swoje lata mlodziencze i dzieciece. W ostroznych rozmowach z przygodnie spotkanymi wywiedzial sie, ze wszyscy pamietaja SWOJ wiek dziecinny. Nie zdradzal sie tez pozniej przed nikim ze swej dziwnej ulomnosci, bo nikt mu uwierzyc nie chcial. Wysmiewano go tylko i wyrazano przypuszczenia, ze musi miec powody do niepamietania wlasnej przeszlosci, lecz sam wciaz wysilal mozg, wciaz ponawial ataki na owa sciane, by po kazdym, zmeczony, wyczerpany do ostatecznosci, poloblakany, wracac do rzeczywistosci i przysiegac sobie, ze juz wiecej zadnej proby nie zrobi.