— A ty, Marynka, uwazaj. — mowila pani Szkopkowa. — Na byle kogo albo na zonatych nie zwracaj uwagi, ale jak sie trafi odpowiedzialny kawaler, co w tobie upodobanie znajdzie, ty z nim madrze politykuj. Z takich rzeczy to i malzenstwo wyjsc moze.

Marysia smiala sie.

— Mam czas.

— Czasu nam, kobietom, w tych sprawach zawsze malo. A ty juz musi byc niedlugo dwadziescia lat skonczysz. To i czas! Ja w twoim wieku juz trzyletniego syna mialam. Tylko byle kim glowy sobie nie zawracaj i za wysoko nie siegaj, bo sparzysz sie. Ja ci mowie!... Na przyklad z tym to paniczem na motocyklu! Jezdzi to on jezdzi, ale ozenic sie z toba to ani mu w glowie. Znam ja takich! Znam! Oczy przewraca, za raczke lapie, wzdycha, a potem... obraza Boska! Nie napytaj sobie nieszczescia.

— Ale co tez pani mowi! — smiala sie Marysia. — Ani mi na mysl nie przyszlo cos podobnego.

— No, no! Jego ojciec to wielki pan. Wlasciciel majatku i fabryki. Syna z jaka hrabianka ozeni. Zapamietaj to sobie.

— Oczywiscie. Ja tez nic. Co pani sobie do niego upatrzyla? Juz jezeli do kogo z klientow — dodala zartem — robie oko, to do tego starego znachora z mlyna.

Byla to prawda. Marysia rzeczywiscie lubila Antoniego Kosibe. Byla przede wszystkim zaciekawiona jego fachem. W miasteczku cuda o nim opowiadano. Mowili, ze kogo reka dotknie, chocby umierajacego — uzdrawia, ze diablu dusze sprzedal, inni znowuz, ze od Matki Boskiej Ostrobramskiej taka moc otrzymal; gadano, ze darmo leczy, ze nawet zna takie ziola, ktore dosc wypic, by pokochac tego, kto je podal. A poza tym byl zawsze smutny, milczacy i mial takie dobre oczy.

I zachowywal sie inaczej niz inni prosci ludzie. Nie plul na podloge, nie klal, nie przebieral w towarze. Przychodzil, zdejmowal czapke, mowil krotko, czego chce, placil, baknal:

— Dziekuje panience. — I wychodzil.

Tak bylo do pewnego marcowego dnia, kiedy to niespodziewanie lunal deszcz. Znachor wlasnie byl w sklepie, kiedy lunelo na dobre. Spojrzal przez okno i zapytal: — Chyba panienka pozwoli mi tu zostac, poki deszcz nie przejdzie...

— Alez, prosze pana. Oczywiscie. Niech pan usiadzie. Wybiegla zza lady i podsunela mu krzeslo.

— Ktoz by na taki deszcz — dodala. — A panu to nawet daleko. Suchej nitki na panu nie zostaloby, nim doszedlby pan do mlyna. Wowczas usmiechnal sie. — To panienka wie, ze ja z mlyna?

— Wiem — kiwnela glowa. — Pan jest znachorem. Przecie tu wszyscy pana znaja. Ale pan chyba nie z tych stron pochodzi, bo pan ma inny sposob mowienia, inny akcent.

— Jestem z daleka, z Krolestwa.

— Moja mamusia tez pochodzila z Krolestwa.

— Pani Szkopkowa?

— Nie, moja mamusia.

— To pani nie jest corka wlascicielki sklepu? — Nie. Pracuje tu.

— A mamusia gdzie?

— Umarla. Przed czterema laty... na gruzlice. W jej oczach zjawily sie lzy, a po chwili dodala:

— Gdyby pan wowczas byl w naszej okolicy, moze by pan ja wyleczyl... Biedna mamusia. Nie takiego losu spodziewala sie dla mnie. Ale niech pan nie mysli, ze ja narzekam. O nie! Pani Szkopkowa jest dla mnie bardzo dobra. I ostatecznie niczego mi nie brakuje... Chyba ksiazek i... pianina.

— A ojciec panienki?

— Ojciec byl lesniczym, w dobrach ksieznej Dubancew. W puszczy Odrynieckiej. Ach, jak tam bylo pieknie! Ojciec tam umarl. Bylam wtedy mala dziewczynka... Zostalysmy z mama same. Biedna mamusia musiala bardzo ciezko pracowac. Zarabiala szyciem, lekcjami muzyki. Najpierw mieszkalysmy w Braslawiu, pozniej w Swiecianach, a pod koniec tutaj, w Radoliszkach. Tu mamusia umarla i ja zostalam samiutka jedna na swiecie. Zaopiekowal sie mna poprzedni ksiadz proboszcz, a gdy wyjezdzal na inna parafie, opieke przekazal pani Szkopkowej. Nie brak dobrych ludzi na swiecie. Ale zawsze ciezko jest nie miec nikogo naprawde bliskiego.

Znachor pokiwal glowa. — I ja to wiem.

— Pan tez nie ma rodziny?

— Tez.

— Nikogo?

— Nikogo.

— Ale pan przynajmniej ma to, ze ludzie pana kochaja, bo pan ich ratuje. To musi dawac duza satysfakcje, pomaganie bliznim, usuwanie ich cierpien. Czlowiek wowczas czuje sie naprawde potrzebnym, pozytecznym. Niech sie pan ze mnie nie smieje, ale od dziecinstwa marzylam, ze kiedys zostane lekarka. Gdyby mamusia zyla... Bylam juz przygotowana do egzaminu do szostej klasy i mialam jechac do gimnazjum do Wilna.

Usmiechnela sie smutno i machnela reka. — Ach, co tam!

— To panienka jest wyksztalcona?...

— Chcialabym nia byc. Ale teraz juz za pozno. Dziekuje Bogu i za to, ze dal mi przynajmniej chleb.

Na ladzie byla rozlozona jakas kobieca robotka: serwetka w barwne kwiatki. Dziewczyna siegnela po nia i zaczela haftowac.

— A nawet na sukienki i na rozne fatalaszki moge zarobic. Widzi pan, haftuje. To dla pani Hermanowiczowej z Piaskow.

— Ladnie pani haftuje.

— Mamusia mnie nauczyla.

Gawedzili sobie jeszcze z pol godziny. Gdy deszcz ustal, znachor pozegnal sie i poszedl. Od tego dnia jednak coraz czesciej chodzil do sklepiku Szkopkowej i przesiadywal tam przy rozmowie dluzej. Panne Marysie bardzo polubil. Samo patrzenie na nia, na jej zywa twarzyczke, na jej delikatne rece, na jasne, gladko zaczesane wlosy, sprawialo mu wielka przyjemnosc. Glos miala jasny i dzwieczny, jej duze, niebieskie oczy patrzyly serdecznie, a przy tym odczuwal wyraznie, ze i ona go lubi.

Pracy w mlynie, jak zwykle na przednowku, bylo malo. Zaczely sie wiosenne roboty w polu, ludzie na chorowanie i na leczenie sie nie mieli czasu. Tedy i pacjenci nie najezdzali juz tak masowo. Totez Antoni co drugi, co trzeci dzien chodzil do miasteczka. Nie prosil juz nikogo o zalatwienie dlan zakupow, co oczywiscie zwrocilo uwage rodziny Prokopa Mielnika.

— Cos ciebie ciagnie do Radoliszek — z przekasem mowila Zonia.

— Co ma ciagnac — zartowal Wasil. — On pewno tam do baby chodzi.

— Idzze ty, madry — mruczal Antoni niechetnie. Ze jednak na wsi nic ukryc sie nie zdola, wkrotce tedy wszyscy wiedzieli, ze Antoni wciaz przesiaduje w sklepie pani Szkopkowej.

— No, coz — wzruszyl ramionami Prokop, gdy mu Zonia to powiedziala — rzecz meska. Szkopkowa jest baba jak sie patrzy. Nie stara jeszcze i pieniadze ma. I kupcowa. A ty co nos wsadzasz, gdzie ciebie nie posieli.

Pewnego dnia do mlyna zajechal wedrowny handlarz. Rozpakowal toboly, a cala rodzina zebrala sie nad ich zawartoscia w podziwie. Czego tam nie bylo! I plotna cieniutkie, fabryczne, i perkale, kolorowe, i torebki skorzane, miejskie, i bransoletki, i paciorki rozne. Cale bogactwo.

Kobiety, piszczac i dyszac z zachwytu, ogladaly wszystko, przymierzaly, macaly. I targowaly sie zawziecie, a targ byl tym trudniejszy, ze handlarz nie tylko pieniedzmi zaplate bral, ale tak samo lnem, welna, suszonymi grzybami czy miodem.

Antoni przygladal sie temu z daleka, gdy jednak baby uspokoily sie wreszcie, zajrzal i on do tobolow. Niedlugo w nich sie grzebal. Wybral kupon surowego jedwabiu na sukienke i srebrna, szeroka bransoletke z powprawianymi zielonymi szkielkami. Duzo motkow lnu i tegi wantuch welny musial dac za to handlarzowi.

Zonia az wypiekow dostala, obserwujac te transakcje. Nie watpila, ze to dla niej. Natomiast Olga przekonana byla, ze Antoni kupil to dla malej Natalki.

Mylily sie jednak obie. Znachor nazajutrz kolo poludnia wyruszyl do miasteczka z zawiniatkiem pod pacha. Obie widzialy go przez okno i Zonia, jako bardziej zapalczywa, zaczela klac:

— Dla tej starej ropuchy, dla tej krowy! A zeby on nogi polamal. Tymczasem Antoni caly i zdrow dotarl do miasteczka. Poniewaz w sklepie, co stwierdzil zajrzawszy przez okno, byla jakas pani, zaczekal, az wyszla i dopiero wszedl. Panna Marysia powitala go jak zwykle serdecznie:

— Sliczna pogoda, stryjciu! Cieplo, jakby to juz bylo lato.

Nazywala go stryj ciem, nie wiadomo dlaczego. Tak jakos jej to przyszlo do glowy. Inne mlode dziewczeta w okolicy baly sie Antoniego, ona zas nie odczuwala zadnego strachu. Przeciwnie, wierzyla w jego dobroc i z oburzeniem protestowala, ilekroc ktos dawal do zrozumienia, ze znachor z mlyna ma na uslugach diabla.