— Co za czort?! — zapytal groznie, by dodac sobie odwagi. Przybysz z twarza i rekami umazanymi krwia i z oblednym wyrazem twarzy zabelkotal ochryple:

— Do znachora... Ratunku... Oni zyja jeszcze...

— W imie Ojca i Syna, kto?

— Predzej, predzej! — zajeczal przybyly. — Znachor! Znachor!

— Co tam? — odezwal sie z sieni glos Antoniego Kosiby.

— Ratuj ich! Ratuj! I moja dusze przekleta! — Rzucil sie ku niemu. — Oni zyja! Wasil zajrzal mu w oczy i powiedzial:

— To Zenon rymarza Wojdylly.

— Co sie stalo? — rozlegl sie obok glos Prokopa.

— Rozbili sie z motocyklem! — trzesac sie jak w febrze mowil Zenon. — Ale zyja! Znachor chwycil go za ramiona.

— Kto?! Czlowieku, kto?!... — W jego glosie zabrzmiala groza.

Odpowiedzi juz nie trzeba bylo. Wlasnie podjechala furmanka. Na wozie lezaly dwa nieruchome ciala. Z izby wybiegl Witalis, przylecialy i baby, przyniosly swiatlo.

Oblepiona soplami krwi twarz mlodego Czynskiego robila straszne wrazenie, ale oczy mial otwarte i zdawalo sie przytomne. Natomiast blada jak papier twarzyczka Marysi robila wrazenie umarlej. Wsrod jasnych wlosow nad skronia saczyla sie krew. Znachor pochylony nad wozem badal puls.

Chlopi opowiadali jeden przez drugiego:

— Akurat przejezdzalem kolo wickunskiej drogi, kiedy ten wylecial i krzyczy ratunku. Biegniem zobaczyc, a tu, Boze odpusc, leza na drodze...

— Juz i dechu w nich nie bylo...

— Na tym to motocyklu rozbili sie. Pien ktoscis na drodze zostawil, a oni o ten pien, i wiadomo...

— To my w rade, co robic, a ten na kolana pada, po rekach caluje. Ratujcie, powiada, wiezcie do doktora do miasteczka, badzcie, powiada, chrzescijanami...

— Toz my i owszem, ludzkie zrozumienie mamy. Tylko ze jakze ich dowieziem do miasteczka? Dusza sie w nich wytrzesie, jezeli nawet jeszcze zyja. To i uradzilim tu, do znachora...

— Choc i tak ksiadz tu najpotrzebniejszy. Antoni Kosiba obrocil sie do nich. Jego rysy tak skamienialy, ze sam do trupa byl podobniejszy niz do zywego czlowieka. Tylko oczy sie jarzyly.

— Sam nie dam rady — powiedzial. — Niech ktos skoczy konno po doktora.

— Witalis! — zawolal Prokop — zaprzegaj.

— Nie ma czasu na zaprzeganie — krzyknal znachor.

— Dajcie mi konia, ja pojade — odezwal sie Zenon.

— Wyprowadz mu, Witalis! — zgodzil sie Prokop — a ty tam daj znac do Ludwikowa tez, ze ichni panicz tu lezy.

Tymczasem znachor byl juz w izbie. Jednym ruchem reki zmiotl z duzego stolu wszystkie stojace na nim przedmioty, drugim tak samo oczyscil lawe. Rece mu drzaly, a pot kropliscie wystapil na czolo.

Wybiegl znowu. Wydawal teraz polecenia. Rannych, ostroznie podkladajac rece, przeniesiono do izby, w ktorej tymczasem Wasil zapalil jeszcze dwie lampy. Olga rozdmuchiwala zar na piecu. Natalka nalewala wode do garnkow. Zonia rozcinala wielkimi nozycami plotno na bandaze.

Za oknami rozlegl sie gwaltowny tetent. To Zenon na oklep popedzil ku miasteczku.

— I ten kark skreci — mruknal za nim Witalis. — Jeszcze konia w pociemkach zabije.

— Co ma zabic — z niepokojem i zly na zla przepowiednie odpowiedzial Mielnik. — Droga prosta, gladka.

— Boze, Boze, takie nieszczescie! — powtarzala stara Agata.

— Trzeba mu bylo w dzien swiety zlego ducha kusic — sentencjonalnie mruknal jeden z chlopow. — Na maszynie rozjezdzac.

— Toz nie grzech, jakiz tu grzech? — zaoponowal ktorys mlodszy.

— Moze i nie grzech, ale zawsze lepiej nie.

— Opowiedzciez, dobrzy ludzie, jak to bylo, po porzadku — zapytal Prokop.

Wszyscy skupili sie kolo wozu. Wyszli i domownicy z izby, skad ich widocznie Antoni wyprawil. Zaczely sie szczegolowe opowiadania. Od czasu do czasu ktorys ze sluchaczy odchodzil od grupki i zagladal przez okno. Znachor wbrew zwyczajowi zapomnial zaciagnac firanki.

Ale znachor nie zapomnial. Po prostu wiedzial, ze nie moze sobie pozwolic na najmniejsza strate czasu. Najpierw zabral sie do ogledzin Marysi.

Slaby oddech i ledwie wyczuwalny puls zdawaly sie stwierdzac, ze dogorywa. Nalezalo czym predzej ustalic obrazenia. Rana nad skronia nie mogla byc przyczyna takiego groznego stanu. Byla powierzchowna i widocznie powstala od uderzenia przy upadku o jakis ostry kamyk, ktory rozcial skore i zeslizgnal sie po kosci. Kosc nie byla naruszona. Rowniez skora na rekach i na kolanach w wielu miejscach byla starta, lecz kosci pozostaly cale.

Palce znachora szybko, lecz systematycznie badaly nieruchome cialo dziewczyny, zebra, obojczyki, kregoslup i wrocily ku glowie. Ledwie dotknely miejsca, gdzie glowa laczy sie z karkiem, a Marysia drgnela, raz, drugi, trzeci...

Teraz juz wiedzial: podstawa czaszki byla wgnieciona.

Jezeli mozg nie zostal uszkodzony, natychmiastowa operacja moglaby jeszcze pomoc. Moglaby... byla nikla nadzieja... ale byla.

Znachor wierzchem dloni obtarl spocone czolo. Jego wzrok zatrzymal sie na tych prymitywnych narzedziach, ktorych dotychczas uzywal. Dokladnie zdawal sobie sprawe, ze przy ich pomocy nie zdola przeprowadzic tak niebezpiecznej i trudnej operacji.

— Caly ratunek w doktorze — pomyslal goraczkowo. — Daj Bog, by zdazyl.

Tymczasem znachor obmyl i opatrzyl rany Marysi, po czym zajal sie Czynskim. Mlody czlowiek odzyskal przytomnosc i jeczal glosno. Po obmyciu zakrzeplej krwi i twarzy okazalo sie, ze ma zlamana szczeke. Gorsze bylo powiklane zlamanie lewej reki. Skosnie zlamana kosc przebila miesnie i skore.

Paru cieciami noza znachor usunal rekaw i przystapil do operacji. Na szczescie ranny pod wplywem bolu zemdlal. W dwadziescia minut operacja byla skonczona. W kazdym razie zyciu Czynskiego nic nie grozilo.

Tymczasem Zenon pedzil jak szalony do miasteczka. Omal nie stratowal jakiejs kobiety przed kosciolem i wreszcie zeskoczyl z konia przed domem doktora Pawlickiego.

Lekarz nie spal jeszcze i od razu zorientowal sie, co nalezy robic. Poslal siostre, by z agencji pocztowej polaczyla sie z Ludwikowem, a sam pospiesznie wydobyl z szafy swoja podrozna walizke z narzedziami chirurgicznymi, sprawdzil, czy czego nie brakuje, zapakowal jeszcze rozne lekarstwa, szprycke do zastrzykow i bandaze.

Siostra wrocila z oznajmieniem, ze panstwo Czynscy juz wyjezdzaja samochodem i za piec, dziesiec minut bede w Radoliszkach.

— Zabiore sie z nimi — postanowil lekarz.

— Niech pan doktor juz jedzie, o, jest kon! — naglil Zenon.

— Zwariowal pan! — oburzyl sie Pawlicki. — Mam konno trzasc sie, i to bez siodla?!... A zreszta samochodem bede predzej na miejscu.

I mial racje. Nadspodziewanie szybko nadjechalo wielkie auto ludwikowskie. Przerazeni Czynscy chcieli wypytywac Zenona, co i jak sie stalo, lecz lekarz oswiadczyl, ze na to bedzie czas pozniej.

W niespelna piec minut byli juz przed mlynem. Gdy weszli do izby w przybudowce, znachor konczyl wlasnie bandazowanie glowy rannego.

— Czy zyj e, czy moj syn zyj e?! — zawolala pani Czynska.

— Zyje, prosze pani, i nic mu nie bedzie — odpowiedzial.

— Co ten czlowiek moze wiedziec, doktorze, niech pan ratuje mi syna!

— Zaraz zdejme te szmaty i zbadam go — powiedzial lekarz.

— Nie ma po co go meczyc. Powiem panu doktorowi, co jest. On ma zlamana szczeke w tym miejscu i lewa reke, o tutaj. Zlozylem kosci, jak sie nalezy.

— Prosze mi nie przeszkadzac! — krzyknal doktor. — Ja chyba lepiej wiem od was, co trzeba robic!

— Tu juz nic nie ma do roboty — uparcie twierdzil znachor. — Ale ja, te panienke trzeba natychmiast ratowac.

— Co jej jest? — zapytal.

— Kosc wgnieciona do mozgu.

— Panie doktorze! — jeknela pani Czynska. Puls byl zupelnie zadowalajacy.

— Zrobie tylko zastrzyk przeciwtezcowy i trzeba go bedzie zabrac do szpitala. Nalezy jak najpredzej zrobic zdjecia Roentgena. A teraz zbadam te dziewczyne. Pochylil sie nad Marysia, usilowal namacac puls. Po chwili odwrocil glowe.

— To juz agonia — oswiadczyl.