— Co? — Profesor nie zrozumial.
— Nie cokaj, bo obcokany bedziesz, powiada Pismo Swiete: jakim cokiem cokasz blizniego twego, takim i ciebie obcokaja, obywatelu stolicy trzydziestomilionowego panstwa z dostepem do morza.
— Czego pan sobie zyczy?
— Zdrowia, szczescia i wszelkiej pomyslnosci. A nadto winszuje sobie napelnic moj, pusty zoladeczek czterdziestopiecioprocentowym rozczynem alkoholu, przy laskawym wspoludziale pewnej dozy wieprzowej padliny, zwanej kielbasa. Obdartus chwial sie lekko na nogach, a z jego twarzy porosnietej nie golona od wielu dni szczecina zalatywal odor wodki, Profesor siegnal do kieszeni i podal mu kilka monet.
— Prosze.
— Bis dat, qui cito dat — sentencjonalnie orzekl pijak. — Thank you, my darling. Pozwol jednak, hojny ofiarodawco, ze w zamian i ja ofiaruje ci cos cennego. Mysle o swoim towarzystwie. Tak”. Sluch cie nie myli dobry czlowieku. Mozesz dostapic tego zaszczytu. Noblesse oblige! Ja stawiam! Zmokles, sir, i przemarzles na zimnie, pojdz do mej chatki i rozgrzej sie przy mnie. Wprawdzie nie mam chatki, ale za to posiadam wiedze. Coz znaczy jakikolwiek budynek w porownaniu z wiedza?... A ja sie nia chetnie z panem, mon prince, podziele. Wiedza moja jest rozlegla. Na razie mowie tylko o jej czesci topograficznej. Wiem mianowicie, gdzie sie miesci jedyna knajpa, do ktorej o tej porze czlowiek dostac sie moze bez wylamywania zamkow i krat. Jedno slowo: Drozdzyk. Tu na rogu Polanieckiej i Witebskiej.
Wilczur pomyslal, ze istotnie alkohol dobrze mu zrobi. Rzeczywiscie byl zziebniety. A poza tym monotonna gadatliwosc spotkanego pijaka dzialala ogluszajaco. Mimo woli staral sie z jego paplaniny cos zrozumiec, a to juz tlumilo te jaskrawa swiadomosc doznanego nieszczescia, ktora rozpetala pod czaszka cale wiry najbolesniejszych mysli. Zaczynalo juz szarzec na wschodzie, gdy po dlugim stukaniu w zamkniete okiennice dostali sie wreszcie do malego sklepiku przesiaknietego wyziewami beczek od sledzi, odorem piwa i nafty. W izbie za sklepikiem, wiekszej, lecz jeszcze bardziej cuchnacej, pelnej dymu z taniego kwasnego tytoniu, siedzialo w kacie kilku mezczyzn doszczetnie pijanych. Gospodarz, kwadratowy drab o twarzy zaspanego buldoga, w brudnej koszuli i w rozpietej kamizelce, nie pytajac o nic postawil na wolnym stoliku butelke wodki i wyszczerbiony talerz z obrzynkami jakichs wedlin. Ale bylo tu cieplo. Rozkosznie cieplo i zgrabiale rece zdawaly sie rozkosznie, az bolesnie tajac. Pierwsza szklaneczka wodki rozgrzala od razu gardlo i zoladek. Przygodny towarzysz nie przestawal mowic. Pijacy z kata nie zwracali na przybylych najmniejszej uwagi. Jeden chrapal glosno, trzej pozostali wybuchali od czasu do czasu belkotem niezrozumialych slow.
Zdawali sie o cos spierac.
Druga szklanka wodki przyniosla Wilczurowi pewna ulge.
— Jak to dobrze — pomyslal — ze nikt tu na mnie nie patrzy, ze nikt nic nie...
— ...bo, uwazasz, hrabio — ciagnal swoj monolog szczeciniasty towarzysz — Napoleona diabli wzieli, Olesia Macedonskiego ditto. A dlaczego, pytasz gromkim glosem? Oto dlatego, ze nie sztuka byc kims. Sztuka byc niczym. Niczym, drobnym insektem za kolnierzem Opatrznosci — disce puer! Ja ci to mowie, ja. Samuel Obiedzinski, ktory nigdy z koturnow nie zleci na zbity pysk, bo nigdy na nic nie wejdzie. Cokol jest podkladka dla durniow, przyjacielu. A wiara to balon, z ktorego wczesniej czy pozniej gaz wyleci. Szansa?... Jest owszem: ze predzej sam zdechniesz. Strzezcie sie balonow, obywatele!
Podniosl w gore pusta butelke i zawolal:
— Panie Drozdzyk, jeszcze jedna! Szafarzu wszelkich radosci, opiekunie zblakanych, dawco swiadomosci i zapomnienia.
Ponury szynkarz bez pospiechu przyniosl wodke, szeroka dlonia trzasnal w dno i postawil odkorkowana przed nimi.
Profesor Wilczur w milczeniu wypil i wzdrygnal sie. Nigdy nie pil i wstretny smak ordynarnej gorzalki wywolywal w nim obrzydzenie. Ale czul juz lekki szum w glowie i chcial oszolomic sie zupelnie.
— Caly sens posiadania szarej masy mozgowej — mowil czlowiek, ktory nazwal siebie Samuelem Obiedzinskim — polega na zonglowaniu miedzy swiadomoscia a mrokiem. Bo czym ze pokryc dramat intelektu, ktory dochodzi do absurdalnego stwierdzenia, ze jest wybrykiem natury, zbednym balastem, pecherzem przyczepionym do ogona naszej zwierzecej excellencji? Co wiesz o swiecie, o rzeczach, o celu istnienia? Tak, pytam cie, istoto obarczona dwoma kilogramami substancji mozgowej, co wiesz o celu?... Czyz nie paradoks? Nie potrafisz poruszac reka, nie potrafisz zrobic kroku bez jasnego i zrozumialego celu. Prawda?... A tymczasem rodzisz sie i w ciagu kilkudziesieciu lat wykonujesz miliony, miliardy roznych czynnosci, borykasz sie, pracujesz, uczysz sie, walczysz, padasz, wstajesz, cieszysz sie, rozpaczasz, myslisz, zuzywasz tyle energii, co elektrownia warszawska, i po jaka to wszystko cholere? Tak, przyjacielu, nie wiesz i wiedziec nie mozesz, w jakim celu to robisz. Jedyna instancja, do ktorej mozesz zwrocic sie o udzielenie miarodajnych informacji w tym wzgledzie, jest twoj umysl, a ten, ze tak powiem, rozklada bezradnie rece. Wiec gdziez sens, gdziez logika? Zasmial sie glosno i duszkiem wychylil szklanke.
— Wiec po coz istnieje umysl, skoro nie umie spelnic swego jedynego, wlasciwie jedynego zadania?... Wiem, co mi odpowie, ale to tez bzdura. Powie, ze jego zakres dzialania obejmuje tylko funkcje zycia. Przyczyny i cele zycia nie naleza do jego departamentu. Zgoda. Ale zobaczysz, jak on sobie daje rade z zyciem. Co nam tu moze wyjasnic? I okazuje sie, ze nic. Nic poza najelementarniejszymi funkcjami zwierzecymi. Wiec po co wyrosl nam pod czaszka ten nowotwor? Po kiego, zapytuje cie, czcigodny prezesie, licha? Bo coz on wie? Czy wie, co to jest mysl?! Czy dal czlowiekowi moznosc bodaj poznania samego siebie? Poznania chociazby o tyle, by moc o sobie z cala pewnoscia powiedziec: jestem lotrem, albo tez: jestem uczciwy.
Jestem idealista, lub: jestem materialista. Nie, po stokroc nie! Powie tylko, czy wole cielecine, czy wieprzowine. Ale na to wystarczy mozg zwyklego Azorka. A jezeli chodzi o ludzi, o bliznich? Nauczy nas czego?... Nie! Gwarantuje calym swoim majatkiem, ze pod panskim wysokim czolem nie zrodzil sie ani jeden pewnik co do mojej interesujacej osoby. Chociaz obcujemy z soba juz od dwu butelek. Zreszta powiedzmy, czy ma pan jakis pewnik nie o mnie, lecz o tych, ktorych zna pan od lat?... Czy ja wiem, o braciach, o ojcu, o zonie, o przyjacielu?... Nie! Ludzie chodza w impregnowanych skafandrach. I nie ma sposobu przenikniecia do ich tresci. Nasze kawalerskie!
Pij pan!
Stuknal w szklanke Wilczura i wypil swoja.
— Jezeli zechcesz, maestro, dowiedziec sie, jak naprawde wyglada szykowna dama, mozesz ja podpatrzec w lazience przez dziurke od klucza. Sprawdzisz, powiedzmy, ze ma zdezelowany biust i cienkie uda. Dowiesz sie o niej czegos nowego. Ale o jej istocie nie bedziesz w dalszym ciagu nic wiedzial. Bo nawet gdy jest sama i zdejmuje skafander, w ktory sie zawsze ubierala dla ciebie, ma pod spodem drugi, ktorego nie zdejmuje nigdy i ktory dla niej samej jest czyms nieprzeniknionym. Prawda? Oczywiscie, sa chwile, kiedy mozna komus zajrzec przez rekaw czy za kolnierz. Sa to chwile katastrofy. Skafander sie rozdziera, peka, Zjawiaja sie szczeliny i szparki. Ot... ot na przyklad w takiej sytuacji, w jakiej ty jestes teraz, wodzu!
Przetoczylo sie po tobie cos ciezkiego.
Pochylil sie nad stolikiem i wlepil w Wilczura swoje niebieskie, przekrwione galki oczne.
— Prawda? — zapytal z naciskiem.
— Tak. — Profesor skinal glowa.
— Oczywiscie! — gniewnie krzyknal Obiedzinski. — Oczywiscie! Czlowiek tak pragnacy spokoju jak ja nie moze kroku zrobic, by nie otrzec sie o glupote ludzka! Bo dno kazdej tragedii to glupota!... Wiec co? Balon czy koturny?... Zbankrutowales, wylali cie z jakiegos ministerialnego stolca czy rozczarowanie? Co?... Kobieta?... Zdradzila cie?...