— Jak zwykle na swieta. Szczegolniej roze w tym roku udaly sie. Po sniadaniu zjawil sie ogrodnik i przeszli razem do oranzerii. Leszek wskazywal nieco zdziwionemu czlowiekowi coraz nowe kwiaty i na zakonczenie powiedzial:

— To wszystko prosze sciac. — Sciac?...

— Tak. I opakowac.

— A dokad to pojdzie, prosze pana?

— Ja sam zabiore.

— To pan inzynier wyjezdza?

Leszek nic nie odpowiedzial i skierowal sie do wyjscia.

— Prosze pana. — Ogrodnik zatrzymal go. — Ale pan kazal sciac prawie wszystkie kwiaty. To nie moja sprawa. Tylko ze ja nie wiem, czy pani...

— Dobrze. Prosze powiedziec pani i zapytac, czy nie ma nic przeciw temu.

— Pani wyjechala samochodem na stacje i wroci dopiero na obiad.

— Wiec po obiedzie Jan spyta. Ja tez jade dopiero po obiedzie. Leszek nie watpil, ze matka zgodzi sie nawet na najwieksze spustoszenie w oranzerii. Oczywiscie od razu domysli sie, po co mu kwiaty sa potrzebne. Wrocil do siebie i zabral sie do pisania listow. Najdluzszy byl do rodzicow.

Krotkie i serdeczne do paru przyjaciol, oficjalny do policji i wreszcie do pani Szkopkowej. Na tym ostatnim szczegolnie mu zalezalo. Mial on stanowic rehabilitacje dla Marysi w opinii miasteczka.

Wlasnie skonczyl pisanie, gdy do drzwi zapukala gospodyni, pani Michalewska. Wczoraj nie zdazyla przywitac sie z Leszkiem. Byla strasznie zapracowana, jak to przed swietami. A teraz dowiedziala sie, ze juz po obiedzie Leszek wyjezdza, wiec oderwala sie od ciast, zdajac je na laske i nielaske kucharza, by tylko zobaczyc sie z panem Leszkiem i wyrazic mu swoja radosc, ze go znowu, dzieki Bogu, widzi w zdrowiu. Zaczela opowiadac, jak tu wszyscy w okolicy dopytywali sie o niego, co kto mowil, co kto zrobil...

Leszek sluchal tej paplaniny i przyszlo mu na mysl, ze ta kobiecina, ta zywa kronika calego powiatu musi wiedziec dokladnie to, o co nie chcialby wypytywac w miasteczku.

— Moja Michalesiu! — odezwal sie. — Mam do Michalesi prosbe.

— Prosbe?

— Tak. Czy Michalesia nie wie... — glos mu sie zalamal — czy Michalesia nie moze mi powiedziec... gdzie... pochowano...

— Kogo?

— Gdzie pochowano te... panienke, co zginela wowczas w katastrofie?... Kobieta szeroko otworzyla usta.

— W jakiej katastrofie?

— No, razem ze mna! — zniecierpliwil sie.

— Jezus Maria! — krzyknela. — Co pan Leszek mowi! Jakze ja mogli pochowac?!... Ta Marysia?... Od Szkopkowej?... Toz ona zyje!

Wszystka krew uciekla mu z twarzy. Zerwal sie z krzesla i omal nie upadl.

— Co?!... Co?!... — zapytal przerazliwym szeptem, az zalekniona Michalesia cofnela sie do drzwi.

— Klne sie Bogiem! — zawolala. — Jakze ja mieli grzebac? Wyzdrowiala. Ten znachor ja wyleczyl i zamkneli go do wiezienia. A ona w tym to mlynie zyje. Przeciez wiem od ludzi. A ot i nasz Pawelek, ten z kuchni, na wlasne oczy ja widzial... Boze! Ratunku!...

Leszek zachwial sie, zatoczyl i upadl na ziemie. Przerazona gospodyni sadzila, iz zemdlal, lecz uslyszala szloch i jakies bezladne slowa. Nie rozumiejac, o co chodzi, i w poczuciu wlasnej odpowiedzialnosci za to wszystko, wybiegla wolajac o pomoc.

W hallu siedzialo cale towarzystwo. Wpadla tu i zdyszanym glosem opowiadala, ze panu Leszkowi cos sie stalo.

Nim jednak zdazyla skonczyc, wbiegl sam Leszek, przelecial przez hali i nie zamykajac za soba drzwi, wypadl na taras.

— Jeszcze sie zaziebi! — jeknela Michalesia. — Bez palta! Co ja narobilam!... On tymczasem biegl ku stajniom.

— Predzej zaprzegac! — krzyknal pierwszemu spotkanemu fornalowi. — Predzej! Predzej!

I sam zabral sie do pomocy. Zrobil sie ruch. Z palacu nadbiegl lokaj z futrem i z czapka. W piec minut pozniej sanie mknely droga do Radoliszek, mknely zas jak szalone, bo Leszek odebral stangretowi lejce i sam powozil.

W glowie mu sie krecilo, serce walilo jak mlotem. Mysli tez wpadly w jakis opetanczy galop. Wprost rozsadzaly go sprzeczne uczucia. Przepelnialo go wielkie, radosne szczescie, a jednoczesnie targal jego miesniami taki gniew. Gotow byl wszystkim wszystko przebaczyc, gotow byl rzucic sie w objecia najwiekszemu swemu wrogowi i nagle wscieklosc zaciskala mu szczeki. Oklamywano go! Tak niskiego, tak haniebnego uzyto podstepu! Ukrywali przed nim przez tyle czasu, ze ona zyje. Zemsci sie za to, .zemsci sie bez litosci!

I nagle przychodzilo rozczulenie: a ona ile wycierpiec musiala! Na pewno czekala od niego wiadomosci, listu, znaku zycia. Stopniowo tracila nadzieje, samotna, opuszczona, zapomniana w nieszczesciu przez czlowieka, ktory przysiegal jej milosc.

— Czyz nie uwaza mnie teraz za szubrawca?...

Zgrzytnal zebami.

I to przez nich! O, nie pusci im tego plazem. Tego doktora Pawlickiego spoliczkuje i obetnie mu uszy w pojedynku. Niech wie na cale zycie, ze postapil jak szelma. A matka?... O, ona jeszcze srozej odpokutuje za swoj nedzny czyn. Powie jej tak:

— Twoj syn przez twoje podle klamstwo bylby popelnil samobojstwo. Klamstwo wydalo sie wbrew tobie. Uwazaj zatem, zes zabila swego syna. A w kazdym razie wszystkie jego synowskie uczucia. Na zawsze jestem i pozostane ci obcy.

I wiecej nigdy juz nie odezwie sie do niej ani jednym slowem. Wyjedzie, wyjedzie stad na zawsze i to natychmiast. Bo i ojca nie chce juz widziec. Jak mogl on pokrywac milczeniem klamstwo matki!

— Oto milosc rodzicielska, niech ja pieklo pochlonie!

I tylko pomyslec, jak bliskie bylo przez nia nieszczescie: przecie tam, we Francji, juz dawno chcial z tym skonczyc. Powstrzymalo go tylko pragnienie spelnienia ostatniego obowiazku w stosunku do Marysi. Dlatego czekal, dlatego tu wrocil...

— Bog widocznie kierowal moimi krokami...

I nagle wydalo sie mu, ze przenika tajemnice swojego przeznaczenia, ze przeznaczeniem tym ma byc wielkie, niezmierzone szczescie i ze ogromu tego szczescia nie potrafilby nigdy nalezycie ocenic, gdyby nie owe cierpienia, gdyby nie owa rozpacz bez granic, ktora przetrawila jego dusze.

I zastanowil sie: przecie w zyciu nieraz spotykaly go radosci, powodzenia, pomyslnosc. Przyjmowal wszystko to jako rzecz naturalna, nalezna mu i zwykla. I nie przypominal sobie, by chociaz w jednym wypadku odczul wdziecznosc, by obudzila sie w nim chec wplecenia do z przyzwyczajenia odmawianych pacierzy jednego chociazby dziekczynnego westchnienia. Czyz trzeba bylo az tak ciezkich doswiadczen, by nauczyc sie cenic te wielkie dary?... By zrozumieniem ich wartosci na nie zasluzyc?... By stac sie dojrzalym do przyjecia takiego szczescia?...

Tak myslal sobie, a ze mysl u niego musiala, jak zawsze, natychmiast znalezc wyraz w czynie, na pierwszym rozstaju pod krzyzem sciagnal konie, az tylnymi kopytami zaryly sie w sniegu, rzucil lejce stangretowi, wyskoczyl i kleknawszy z obnazona glowa, wpatrzyl sie w mala figurke Chrystusa wycieta z blachy i sczerniala od rdzy.

— Dzieki Ci, Boze, dzieki Ci, Boze!... — powtarzal.

Zawsze uwazal sie za wierzacego, uwazal sie tym pewniej, ze nie trapily go nigdy zadne watpliwosci natury zasadniczej. Od dziecka wychowany religijnie, nie odznaczal sie nigdy szczegolniejsza gorliwoscia, lecz i nie zaniedbywal praktyk, nakazanych przez Kosciol, w granicach dozwolonego minimum. Dlatego tez ta modlitwa pod krzyzem, na rozdrozu, dla niego samego byla rewelacja. Nie wiedzial dotychczas, co to jest modlitwa i jak glebokich doznan moze byc zrodlem.

Gdy wsiadl ponownie do sanek, czul, ze sie w nim uciszylo, wypogodzilo, pojasnialo. Zlagodnialy tez mysli o postepku matki, przyszly refleksje. A jednoczesnie jakby wzmogla sie swiadomosc szczescia, ktore go czeka.

Przez Radoliszki przejechali pedem i skrecili w gosciniec ku mlynowi Prokopa. Zapadl juz wczesny, zimowy zmierzch, gdy staneli przed mlynem.

Przed drzwiami stal robotnik Witalis.

— Czy tu mieszka panna Wilczurowna? — zapytal go Leszek.

— Kto taki?

— Panna Wilczurowna.

— Nie wiem. Tu nie mieszka. Chyba ze to ta panna Marysia?