W szponach pustyni

Tomek nie moglby powiedziec czy w jakims momencie tej piekielnej podrozy odzyskal przytomnosc. Nie na wiele by sie zreszta przydala czlowiekowi zwiazanemu, z omotana glowa i przytroczonemu do konia niczym pakunek. Zwiekszylaby tylko niewygody zwiazane z tak dolegliwym sposobem przymusowego podrozowania.

Byl jednak przytomny, kiedy w koncu sie zatrzymali. Rzucono go na piasek i sciagnieto zawoj z glowy. Mogl wreszcie otworzyc oczy i rozejrzec sie dokola. Ale zamknal je rownie chetnie jak przed chwila otworzyl nie tylko dlatego, ze oslepial blask slonca odbijany przez zlocisto-czerwone piaszczyste wzgorza. O wiele skuteczniej porazila go swiadomosc miejsca, gdzie sie znalazl. Sahara! Bez watpienia Sahara, nazwana tak z arabska rozlegla pustynna rownina rozciagnieta od Oceanu Atlantyckiego az po Morze Czerwone, od Morza Srodziemnego az do sudanskiego sahelu. Porazila go swiadomosc bezkresu tej wypelnionej piaskiem przestrzeni, tak jak przeraza zwykle ciemnosc w zupelnie nie znanym miejscu. I niemal natychmiast targnal nim jeszcze straszliwszy niepokoj. Co z chlopcem, co z Nowickim? Sprobowal zmienic pozycje. Tak! Byli tutaj wraz z nim. Patryk ze skrepowanymi rekami siedzial oparty o skale. Obok niego lezal zwiazany i zakneblowany Nowicki. “Na szczescie zywi” – z ulga odetchnal Tomek.

Czul, ze nie zdola sie odezwac. Nie moglby nawet poruszyc zesztywnialym, suchym z pragnienia i kurzu jezykiem. Ale mogl myslec. Rozpaczliwie staral sie przywolac z pamieci wszystko, co wiedzial o Saharze, a co mogloby zawezic bezkresny obszar do jakiejs konkretniejszej, mozliwej do ogarniecia umyslem przestrzeni.

“Piasek jest wszedzie” – myslal goraczkowo. “Ale nie wszedzie przeciez jednakowy. Inny, zalegajacy plytko na rowninnym serrirze, inny, w postaci wydm przesypywanych w kierunku wiatru, na kamienistej, skalnej hamadzie [123] . Miejscowi nazywaja je divnami, co oznacza waly” – przypomnial sobie. “A te potrafia zasypac bez sladu cale karawany”.

Nie, na razie lepiej bylo odsunac te mysli. Pod plecami Tomek czul piasek, porosniety krucha pustynna roslinnoscia. Wzgorza zaczynaly ciemniec od dolu i przybierac kolor niebieskawy. Wyraznie zblizala sie noc. Wyruszyli do Medinet Habu po poludniu, a wiec nie mogli jechac dluzej niz pare godzin. Arabowie wyraznie przygotowywali sie do noclegu. Czerpali wode – zdal sobie sprawe Tomek – z czegos w rodzaju studni. Rozkulbaczyli konie i wielblady, napoili je, rozciagneli swe legowiska. Ktorys oddawal mocz, pustynnym zwyczajem kleczac na piasku. Wiezniami nikt sie na razie nie interesowal.

Od pewnego juz czasu Tomek czul na sobie wzrok Nowickiego, ktory wpatrywal sie w niego z wyraznym natezeniem, cos mu chcial przekazac, ponaglal tym uporczywym spojrzeniem. Ale do Tomka podszedl wlasnie ktorys z Arabow. Sprawdzil najpierw jego wiezy, a potem, przechylajac mu glowe do tylu, wlal do gardla pare lykow zimnej, ozywczej wody.

Arab podszedl z kolei do Nowickiego. Teraz nie sprawdzal juz wiezow. Po prostu kolejnemu wiezniowi wlal do gardla, podobnie jak Tomkowi, nieco wody. Marynarz przelknal wode, a kiedy Arab odwrocil sie, by odejsc chwycil go za powloczyste szaty i przerzucil przez siebie. Tamten jeknal, glucho uderzyl o ziemie, wzniecajac tuman piasku. Sciagnelo to uwage i szybki atak innych. Niestety, najwidoczniej uwolnil sie z wiezow zbyt niedawno, by wrocila mu w pelni wladza w calym ciele. Ciosy pozbawione zwyklej sily i szybkosci nie mogly dac mu przewagi. Tomek natezal wszystkie sily, by sie uwolnic. Na prozno. Straszna walka przyjaciela dobiegala konca. Resztka sil udalo mu sie przedrzec do koni. Dosiadl jednego z nich i scisnal mu boki kolanami. Zwierze zareagowalo, ale niestety bylo… spetane. Runelo na kolana, a niefortunny jezdziec polecial do przodu. Chmura kurzu, kwik wystraszonych zwierzat, okrzyki walczacych niosly sie daleko w pustynie.

W walce nie bralo dotad udzialu dwu ludzi. Przygladali sie zmaganiom z zadziwiajacym spokojem. Gdy Nowicki dopadal konia, rozesmiali sie. Jeden wstal i podszedl do swego wielblada. Z wolna zdjal zawoj i przez glowe sciagnal arabski stroj. Ze schowka przy kulbace wydobyl dlugi bicz, odwrocil sie i strzelil nim w powietrzu.

Nowicki wlasnie podnosil sie z piasku. Swist korbacza sprawil, ze napastnicy odstapili i marynarz nagle zostal sam. Harry stanal naprzeciw z drwiacym usmiechem na ustach. Chwycil sie znaczaco za ucho i powiedzial:

– Pamietasz?

Marynarz dyszal ciezko. Raz i drugi przelknal glosno sline i pokonujac wysilkiem woli suchosc w gardle, wyraznie powiedzial:

– Steskniles sie moze?

Niebezpiecznie blisko jego twarzy strzelil bicz. Nowicki odchylil sie do tylu i bat owinal mu sie dokola nog, zwalajac go na piach przy akompaniamencie glosnego smiechu widzow. Harry niespiesznie zwinal korbacz i odsunal sie nieco. Teraz Arabowie mogli skrepowac Nowickiego, niczym niemowle. Kiedy zakonczyli swe dzielo, stanal nad nim Harry. Przez chwile mu sie przygladal, potem lekko pochylil i klepiac go po twarzy.

– Grzeczny! Bardzo grzeczny chlopiec! Pozostalo tylko mocno zacisnac szczeki…

Noc byla zimna. Roznica temperatur miedzy poludniem a polnoca siegala 20° C. Jency nie byli w stanie zasnac ani na chwile. Milczeli, nadsluchujac mowy pustyni. Pohukiwala gdzies sowa, przerzucane wiatrem ziarenka piasku, uderzajac o siebie, wydawaly dziwny, melodyjny dzwiek. Ledwie swit otulil ich cieplem wschodu, ruszyli dalej. Jencow nie nakarmiono, ale nie zawiazano im przynajmniej oczu, mogli sie wiec spokojnie przyjrzec swoim przeciwnikom. Bylo ich osmiu. Wszyscy w zawojach na glowach, z czolami lsniacymi od tluszczu i potu, twarzami oslonietymi przed pustynnym kurzem. Spod ciemnych, dlugich sukien wygladaly rece i nogi. Wszyscy, poza Harrym, uzbrojeni w prymitywne karabiny i dlugie, przypominajace szable, noze.

Jechali po dnie ogromnego, wyzlobionego potokami deszczu, wawozu hamady, co w swietle dnia latwo bylo rozpoznac. Znali widac doskonale droge, bo nigdzie nie natrafiali na zasypane kamieniami przejscia.

Patryk jadacy na wielbladzie za jednym z nich, sprawial wrazenie pogodzonego z losem, przestraszonego chlopca. Niezlomnie jednak wierzyl, ze “wujkowie” dadza sobie rade, kiedy przyjdzie pora. Nie wiedzial jak, ale jednego byl pewien: zeby mogli wrocic, trzeba zapamietac droge. Od razu uznal, ze to nalezy do niego. Z wysokosci wielblada mogl obserwowac otoczenie. Bezwiednie rejestrowal w pamieci wszystkie dostrzezone szczegoly.

Z wawozu wyjechali wprost na sypkie, piaszczyste diuny. Z trudnoscia pieli sie na szczyt kazdej piaskowej gory, skad otwieral sie widok na niezliczone fale nastepnych. Przypominalo to rozciagajace sie nieruchomo jezioro lub morze. Coraz czesciej szukali lagodniejszych zboczy, by w ogole moc zjechac w dol. Na ogol bylo jednak tak stromo, ze konie staczaly sie, kwiczac z leku. Nowicki i Tomasz, ktorym rano rozwiazano nogi, starali sie utrzymac w siodlach, co ze zwiazanymi rekami przychodzilo im z trudem, choc przeciez byli doskonalymi jezdzcami. Wokol panowala gleboka cisza, rozpalony piasek oslepial blaskiem, a powietrze drgalo od goraca.

Nadchodzilo poludnie, ale jezdzcy zanurzeni w piaskach pedzili dalej. Kiedy wreszcie staneli, obaj przyjaciele, brutalnie sciagnieci z koni, upadli twarzami do ziemi. Tomek plul piaskiem i probowal wytrzec zapocone oczy. Wywolalo to huragan drwiacego smiechu.

– Kim jestescie! – zdolal wreszcie zapytac mlody Wilmowski. – Czego od nas chcecie?

Przywodca gestem nakazal milczenie. W ciszy slychac bylo tylko mruczenie wielbladow i parskanie koni.

– Chcesz naprawde wiedziec, giaurze? – spytal po angielsku. – Naprawde chcesz wiedziec?… To popatrz, bo pierwszy i ostatni raz mozesz zobaczyc zelaznego faraona!

Pochylil sie nad jencami. W zakrytej twarzy fanatycznie plonely oczy.

– Nie zabije was. Uczyni to skutecznie slonce. – Powiedzial zimno i znowu juz wyprostowany dodal. – Tu rzadzi wladca Doliny, nie wy, przekleci giaurzy!

I to bylo wszystko. Jezdzcy dosiedli wielbladow i koni. Ruszyli galopem. Zakurzylo sie i nastala cisza.

– A tosmy, brachu, przepadli – wykrztusil Nowicki.

– Sprobujmy sie uwolnic.

Pod palacym sloncem podjeli probe rozwiazania rak, ale uslyszeli tetent konia. Ktos wracal galopem. Zatrzymal konia tuz przed nimi, obsypujac ich piaskiem tak, ze instynktownie pochylili glowy. “Zelazny faraon” pochylil sie w siodle i smiejac dziko, rzucil na piasek gurte [124] z woda.

– Jestem milosiernym wladca! – wykrzyknal i jeszcze raz wybuchnal smiechem. Wkrotce znikl.

W milczeniu, pospiesznie uwolnili z wiezow rece. Rozwiazali Patryka i siegneli po gurte. Kazdy wydzielil sobie kilka malenkich lykow wody.

– Uff! – powiedzial Nowicki, rozcierajac przeguby. Rece w tym upale zgrabialy mi, jak na mrozie. I dodal z wisielczym humorem:

– Deczko mi sie pic chce… Patryk stlumil placz.

Nie mieli dosc sil, by szukac odrobiny cienia, ale zar powoli przygasal. Niemilosierne slonce obnizylo swa tarcze, zamykajac sie w sobie i tulac do snu. Znow wypili po lyku wody.

– No, marynarzu! – rzekl Tomek. – Ruszajmy w droge.

– Ano, nie mamy wyboru!

Nowicki i Tomek zdawali sobie sprawe, ze w tak beznadziejnej sytuacji chyba jeszcze nie byli: bez odrobiny pozywienia porzuceni na pustyni, z iloscia wody, ktora w tym upale, nawet scisle dozowana, mogla wystarczyc najwyzej na dwa, trzy dni, praktycznie nie mieli szans. Ale byl z nimi chlopiec, za ktorego odpowiadali i ktory potrzebowal otuchy. Nie zwykli zreszta bez walki poddawac sie losowi.

– Musimy dotrzec do studni, gdzie obozowali ostatnio.

– Hm… Nie wiem, czy obserwowales niebo… Zdaje sie, ze jechalismy wciaz na zachod. Przebylismy z piecdziesiat kilometrow.

– Przez caly czas?

– Nie, dzis od rana, od tamtej studni…

– Trzeba do niej dotrzec. Niewiele mamy wody. Rzeczywiscie, w gurcie bylo jeszcze z dziesiec litrow.

[123] Sahara ma powierzchnie ponad 8 milionow km. Dlugosc 5000 km, a szerokosc 2000 km. Jest najwieksza pustynia swiata. Serrir (serir) – pustynia piaszczysto-zwirowa. Hammada (hamada) – pustynia kamienisto-piaszczysta. Sahel – teren polozony miedzy pustynia a sawanna, czyli inaczej – polpustynia.


[124] Gurta – buklak na wode ze skory mlodego kozlecia. Zszyta wzdluz linii brzucha, ma wieszak z wielbladziego wlosia, sluzacy jednoczesnie do zamykania wlqiu.