Po obiedzie czlonkowie Waznej Chochli pod wodza Nadmakarona poprowadzili gosci na zwiedzenie miasta.
W muzeum pamiatek wisial ogromny portret Zupeusza Mruka, uderzajaco podobnego do Wielkiego Bajarza. Na postumentach staly gliniane posazki poprzednich Nadmakaronow, a pod szklanym kloszem widnialo cos, co przypominalo kawalek zelaza. Ze slow gospodarzy istotnie wynikalo, ze byl to jedyny kawalek metalu, jaki ocalal w Parzybrocji.
– Przed trzydziestu laty – powiedzial ze smutkiem Nadmakaron – najechaly nasz kraj hordy Metalofagow, ktorzy zrabowali i pozarli wszystkie metalowe przedmioty, zgromadzone w wyniku wielu niebezpiecznych wypraw przez parzybrodzkich zeglarzy. Odtad postanowilismy obchodzic sie bez metalu. Uzywamy jedynie gliny, drzewa i szkla. W ten sposob jestesmy zabezpieczeni przed nowym najazdem dzikusow z Metalofagii.
Zwiedzanie miasta potwierdzilo slowa Nadmakarona. Zarowno zaklady tkackie, jak i warsztaty stolarskie zaopatrzone byly w maszyny i przyrzady ze szlifowanego szkla, palonej gliny oraz hartowanego drzewa.
Przed wieczorem Wazna Chochla wydala na czesc gosci przyjecie. Na dlugich stolach pod palmami ustawiono dzbany z nektarem kwiatowym o roznych woniach i smakach oraz frykasy z eukaliptusa, daktyli i orzechow.
Tymczasem Parzybrodzi krzatali sie juz przy kotlach, zaparzajac brody do wieczerzy.
Nagle pan Kleks zamilkl, zerwal sie z miejsca i zawolal wskazujac na brodacza z czarnym zarostem:
– Jest.
Madmakaron nie rozumiejac, co znaczy okrzyk pana Kleksa odpowiedzial spokojnie:
– Piekna broda, nieprawdaz? Mamy tylko piec takich w naszym miescie.
Gotujemy na nich czernine.
Pan Kleks podbiegl do czarnego brodacza i gwaltownym ruchem zanurzyl jego brode w najblizszym kotle.
– Jest! – zawolal z zachwytem. – Kapitanie, prosze spojrzec! Przeciez to najprawdziwszy atrament!
Wyciagnal z kieszeni pioro, zamoczyl je w czarnym plynie i szybko zaczal kreslic w notesie swoj podpis, ozdobiony mnostwem zamaszystych zawijasow.
– Patrzcie – wolal do Bajdotow – co za atrament! Genialny! Fantastyczny!
Musimy dostac te brode za wszelka cene! Zabierzemy ja do Bajdocji. Bedziemy mieli atrament! Niech zyje czarna broda!
Nadmakaron dopiero teraz zrozumial, o co chodzi. Ujal pana Kleksa pod ramie i oswiadczyl uroczyscie:
– Ja i moj lud bylibysmy niezmiernie szczesliwi, gdyby lezalo w naszej mocy zaspokoic zyczenie tak wielkiego czlowieka i uczonego. Bylibysmy dumni, gdybysmy mogli potomkowi Zupeusza Mruka ofiarowac nie tylko jedna, ale sto zyciodajnych brod. Niestety, brody nasze sa scisle zwiazane z organizmem i po obcieciu wiedna jak trawa. Nie mialbys z nich pozytku, drogi przyjacielu.
– Zmartwiles mnie, dostojny panie – rzekl cicho pan Kleks. – Bardzo mnie zmartwiles. Czy pozwolisz wobec tego, aby jeden z twoich rodakow opuscil wasz kraj i udal sie z nami do Bajdocji? Obsypiemy go kwiatami i bajkami, a on w zamian bedzie nam zaparzal swoja piekna, czarna, atramentowa brode…
– O, nie! To niemozliwe! – oswiadczyl Nadmakaron. – Nasz organizm nie znosi zadnych pokarmow poza parzybrodzkimi zupami. Gdyby ten, o ktorego chodzi, opuscil kraj, bylby do konca zycia skazany na spozywanie czerniny z wlasnej brody. A to jest przeciez niemozliwe, gdyz tylko odpowiednie mieszanki naszych zup zaspokajaja niezbedne potrzeby organizmu. Nie mowmy o tym wiecej.
Po czym, zwracajac sie do Bajdotow, powiedzial uprzejmie:
– Panowie, prosimy na wieczerze!
Pan Kleks nie mial apetytu. Trzymal sie na osobnosci, rozmyslal stojac na jednej nodze, wreszcie rzekl do swoich towarzyszy:
– Jutro, skoro swit, ruszamy w dalsza droge. A teraz idziemy spac.
Nad miastem zapadla noc. Dogasaly ogniska. Parzybrodzi nie uzywali swiatla, a zastepowala je fosforowa przyprawa do zup, ktora pozwalala im widziec w ciemnosci. Pan Kleks i Bajdoci musieli po omacku dobrnac do swoich hamakow.
PODROZ W BECZCE
O swicie kapitan ustawil marynarzy w dwuszereg i zameldowal o tym panu Kleksowi.
– Ma pan teraz bardzo ladne mysli, kapitanie – zauwazyl pan Kleks zagladajac do swego aparatu.
Skoro podroznicy opuscili rzadowa dziuple, znalezli sie od razu przed szpalerem dzieci, ktore kazdemu wreczyly po bukiecie kwiatow. Droga do palacu, gdzie staly swidrowce, rowniez uslana byla kwiatami. Nadmakaron i Wazna Chochla powitali gosci, zamiatajac ziemie brodami.
Jakiez bylo przerazenie pana Kleksa, gdy okazalo sie, ze ze swidrowcow zostaly tylko mizerne szczatki, ktore tu i owdzie poniewieraly sie w trawie. Mialo sie wrazenie, ze przez plac przeszedl huragan, ktory zmiazdzyl kabiny, pogruchotal silniki i wszystko obrocil w perzyne.
– Co to znaczy? – zawolal pan Kleks prychajac z gniewu. – Kto osmielil sie zniszczyc nasze samoloty?
– Wybacz – wymamrotal Nadmakaron. – To nasze dzieci… Nie maja zadnych zabawek, a w swidrowcach tyle bylo roznych kolek, koleczek i sprezynek… Biedne dziatki nie mogly widocznie oprzec sie pokusie i rozebraly wszystko na kawalki… Nie powinienes gniewac sie na nie za te niewinna psote. Nie przypuszczaly, ze swidrowce beda wam jeszcze potrzebne. Teraz maja mnostwo drobiazgow do zabawy… Spojrz, czy to nie wzruszajacy widok?
Pan Kleks przypomnial sobie, ze juz poprzedniego dnia zauwazyl w rekach dzieci rozne metalowe przedmioty, co mu nasunelo pewne watpliwosci o najezdzie Metalofagow na Parzybrocje. Teraz ze zgroza spogladal na pogiete tloki, na polamane tryby, na pokrzywione stery i przekladnie, na pokrecone platy aluminiowej blachy, z ktorych dzieci na skwerach budowaly sobie domki.
– Jestesmy zgubieni! – jeknal kapitan.
Bajdoci podniesli rozpaczliwy lament. Marynarz Ambo rzucil sie miedzy dzieci i juz mial zaczac je okladac swoja bajdolina, kiedy pan Kleks gwizdnal rozkazujaco na palcach.
– Prosze zachowac spokoj! – rzekl dobitnie. – Trzymac sie mnie! Wiem, co nalezy robic!
Wsrod Bajdotow zapanowala cisza.
Nadmakaron stal z wyciagnieta prawa reka, a palcami lewej przebieral fredzle swojej makaronowej brody.
Pan Kleks zwrocil sie do niego:
– Spotkalo nas wielkie nieszczescie. Stracilismy nasze swidrowce. Nie gniewamy sie na dzieci, bo nie wiedzialy, ze wyrzadzaja nam niepowetowana szkode. Niemniej jednak musimy ruszyc w dalsza droge. Liczymy na wasza pomoc. Dajcie nam statek albo jakas duza lodz, abysmy mogli jeszcze dzisiaj stad odplynac.
Czlonkowie Waznej Chochli pokiwali glowami i udali sie na narade. Nadmakaron drapal sie w nos i rozmyslal. Po chwili przywolal makaronowych dostojnikow i dlugo polglosem cos im perswadowal. Wreszcie zwrocil sie do pana Kleksa:
– Czcigodny panie, postanowilismy, oddac do waszej dyspozycji nasz najcenniejszy budynek, nasza rzadowa dziuple. Wprawdzie bardziej przypomina ona beczke niz okret, ale zbudowana jest solidnie i mozna na niej poplynac nawet na koniec swiata. Za godzine dostarczymy ja na brzeg. Idzcie nad morze i czekajcie na nas.
Pan Kleks ze lzami w oczach uscisnal Nadmakarona i opanowujac wzruszenie, powiedzial:
– Jestescie prawdziwie szlachetnym i wspanialomyslnym narodem. Cieszymy sie, ze dostarczylismy waszym dzieciom rozrywki i zabawy. Niech im nasze swidrowce pojda na zdrowie!
– Niech zyje pan Kleks! – zawolal z uniesieniem Nadmakaron.
A dzieci zaczely skandowac chorem:
– Gluk-glil-gle-gluk-glis! – i tlumnie odprowadzily podroznikow na sam brzeg morza.
Niebawem w oddali rozleglo sie gluche dudnienie i na ukwieconym wzgorzu ukazala sie olbrzymia beczka. Toczylo ja czterdziestu czterech Parzybrodow, a za nimi gromada dziewczat niosla na tacach talerze z zupa szczawiowa.
Z zachowaniem najwiekszej ostroznosci beczke spuszczono na wode. Po zjedzeniu zupy kapitan wydal komende:
– Zaloga na stanowiska!
Wkrotce zjawil sie Nadmakaron i Wazna Chochla, a za nimi kilku tragarzy, ktorzy przywiezli na taczkach zwoje lin wysmarowanych obficie zywica.