— A wie pan doktor o tym, ze znachor Kosiba przeprowadzil operacje i uratowal pacjentke?

— Wiem.

— Czym to mozna wyjasnic? Lekarz wzruszyl ramionami.

— Najbardziej zdumiewajacy wypadek w mojej praktyce. Sadze, ze tez stalo sie to tylko nader dziwnym przypadkiem.

— Czy gdy pan doktor przyjechal do mlyna, znachor zakomunikowal panu wlasna diagnoze?

— Tak.

— A byla ona zgodna z panska?

— Tak.

— Czy zatem nie wydaje sie panu doktorowi, iz Antoni Kosiba, ustalajac trafna diagnoze i pomyslnie przeprowadzajac wysoce niebezpieczna operacje, wykazal duzy talent chirurgiczny?

Lekarz zawahal sie.

— Owszem. Lojalnie musze przyznac, ze w wielu wypadkach zastanawialo mnie to.

— Dziekuje. Wiecej pytan nie mam. — Adwokat skinal glowa i z usmieszkiem spojrzal na prokuratora.

Z kolei odczytano zeznania kilku swiadkow oskarzenia z poprzedniej rozprawy, po czym jeden po drugim zjawiali sie swiadkowie powolani przez obrone. A wiec zeznawal stary mlynarz, jego syn, panstwo Czynscy, wreszcie cala seria bylych pacjentow Antoniego Kosiby.

Zeznania ich brzmialy niemal identycznie: bylem chory, grozilo mi kalectwo, on mnie uratowal, o zaplate nie upominal sie. Niektorzy oswiadczyli, ze jeszcze od znachora otrzymali to i owo, ze w calej okolicy wiedziano o jego bezinteresownosci. Zaswiadczyl to i pan Czynski, od ktorego Kosiba nie przyjal stu zlotych, chociaz musiala to byc dlan suma znaczna, a zasluzyl na nia w zupelnosci.

Wzruszajace byly zeznania Prokopa Mielnika, ktory zakonczyl je slowami:

— Bog go do mego domu sprowadzil, czyniac tym wielka laske mnie grzesznemu, mojej rodzinie i ludziom sasiedzkim. A ze od Boga on, nie od zlego ducha przyszedl, to i stad wiem, ze od pracy, ktora jest Bogu mila, nigdy sie nie uchylal. Mogl ode mnie wszystkiego zadac, mogl bezczynnie za piecem siedziec, jesc i spac. Ale on nie taki. Do kazdej roboty byl pierwszy, czy do przemyslnej, czy do czarnej. I tak do konca, az do sprawy. A czlowiek przecie niemlody. Tak ot my prosim wielmoznego Sadu, zeby go uwolnil na chwale Bogu i na pozytek ludzki.

Siwa glowa starca pochylila sie w niskim poklonie, prokurator zmarszczyl brwi, a wszyscy obecni spojrzeli na oskarzonego.

Antoni Kosiba jednak siedzial wciaz obojetny, z opuszczona glowa. Nie slyszal ani zrecznych pytan prokuratora, ani kontratakow obroncy, ani zeznan swiadkow. Na chwile krotka obudzil go cichy, drzacy glos Marysi.

Podniosl wowczas wzrok i poruszyl bezglosnie wargami, by znowu zapasc w apatie.

— Nic mi nie zostalo — myslal — nic mnie nie czeka... Tymczasem przed pulpitem stanal swiadek najwazniejszy, do ktorego zeznan mecenas Korczynski najwieksza przywiazywal wage. Nie tylko on zreszta, zarowno sedziowie, jak i publicznosc, oczekiwali jego zjawienia sie z napieciem. Mial zabrac glos luminarz nauki, swietny chirurg, a takze pierwsza osoba w swiecie lekarskim, persona gratissima, niejako reprezentant calego stanu, oficjalny reprezentant, prezes i opiekun.

Kto nie znal go osobiscie lub nie widzial go nigdy, pomimo to tak wlasnie musial sobie wyobrazac profesora Dobranieckiego. Wysoki, w sile wieku mezczyzna, o nieco zazywnej postawie, o pieknym, orlim profilu i wysokim czole. Z kazdego jego ruchu, z brzmienia jego glosu, z pelnego powagi spojrzenia przebijala ta pewnosc siebie, ktora daje tylko poczucie wlasnej wartosci, wartosci powszechnie uznanej i udokumentowanej pozycja w zyciu.

— Zwrocilo sie do mnie jako do chirurga — zaczal — kilkanascie osob z prosba, bym zbadal stan ich zdrowia. Ulegli w swoim czasie roznym powazniejszym urazom, wzglednie schorzeniom, po czym poddali sie zabiegom chirurgicznym, przeprowadzonym przez wiejskiego znachora nazwiskiem Kosiba. Auskultacja i przeswietlenia przy pomocy aparatu Roentgena wykazaly, co nastepuje...

Tu profesor zaczal kolejno wyliczac nazwiska przed chwila przesluchanych swiadkow wraz z opisem uszkodzen z ocena ich niebezpieczenstwa i z ocena dokonanych zabiegow operacyjnych oraz wynikow kuracji. Gesto padaly lacinskie nazwy, lekarskie terminy, fachowe okreslenia.

— Reasumujac — konczyl profesor — musze stwierdzic, ze we wszystkich wyzej wymienionych przypadkach operacje przeprowadzone zostaly zupelnie prawidlowo, z niewatpliwie gruntowna znajomoscia anatomii i uchronily ofiary od smierci wzglednie nieusuwalnego kalectwa. Przewodniczacy skinal glowa.

— A czym pan profesor moze wytlumaczyc fakt, ze czlowiek, nie posiadajacy zadnego wyksztalcenia, mogl dokonac tak ryzykownych zabiegow z pomyslnym skutkiem?

— Sam sobie zadawalem to pytanie — odpowiedzial profesor Dobraniecki. — Otoz chirurgia jest z natury rzeczy wiedza empiryczna, oparta na doswiadczeniach i obserwacjach tysiecy pokolen. Poczatki zabiegow operacyjnych siegaja nader odleglych okresow prehistorycznych. Archeologom znane sa wykopaliska z epoki brazu, a nawet kamienia lupanego pozwalajace stwierdzic, ze juz wowczas umiano zestawiac zlamane kosci, przeprowadzac amputacje konczyn itp. Otoz sadze, ze wsrod ludnosci wiejskiej, obeznanej z anatomia zwierzat domowych, moga sie zdarzac wyjatkowo bystrzy obserwatorzy, ktorzy z czasem przychodza z pomoca ludziom, nabierajac wystarczajacej w drobniejszych i mniej skomplikowanych wypadkach praktyki.

— Tu jednak — odezwal sie przewodniczacy — pan profesor okreslil wiekszosc przypadkow jako uszkodzenia skomplikowane i grozne.

— Istotnie, Totez przyznaje, ze bylem zdumiony. Ten znachor musi miec nie tylko doswiadczenie, lecz i wrecz fenomenalny talent... Zamyslil sie i dodal:

— ...intuicje... Tak, intuicje chirurgiczna, rzecz bardzo rzadko spotykana. Osobiscie znalem kiedys jednego tylko chirurga o tak pewnej rece i o takiej intuicji.

— A co oznacza pewnosc reki?

— Pewnosc reki?... Przede wszystkim trafne ciecia.

— Dziekuje — powiedzial przewodniczacy. — Czy strony maja pytania? Prokurator przeczaco potrzasnal glowa, zas mecenas Korczynski zawolal:

— Ja mam. Czy pan profesor znalazl u ktoregos z badanych przez siebie pacjentow Kosiby slady zakazenia?

— Nie.

— Dziekuje. Wiecej pytan nie mam.

Profesor sklonil sie i usiadl w pierwszym rzedzie krzesel obok panstwa Czynskich. Teraz tez po raz pierwszy rzucil okiem na lawe oskarzonych. Zobaczyl barczystego, wychudlego brodacza, wygladajacego na lat niespelna szescdziesiat.

— Wiec taki jest ten znachor — pomyslal. Juz chcial odwrocic glowe, gdy zastanowilo go dziwne zachowanie sie oskarzonego.

Antoni Kosiba wpatrywal sie wen intensywnym i jakby nieprzytomnym wzrokiem. Na jego ustach zjawil sie niezrozumialy usmiech, niepewny i pytajacy.

— Coz za dziwaczny jegomosc — skonstatowal profesor w mysli i odwrocil sie. Po dluzszej chwili jednak znowu musial spojrzec na znachora. Wyraz jego wychudzonej twarzy nie zmienil sie, a oczy wprost wlepial w profesora.

Dobraniecki nerwowo poprawil sie na krzesle i zaczal przygladac sie prokuratorowi, ktory wlasnie rozpoczal swoja mowe. Mowil glosem dosc monotonnym i to moze odbieralo sugestywnosc jego argumentom, plastyke jego krotkim, rzeczowym zdaniom, beznamietnym, ale nieomylnie logicznym.

Prokurator przyznawal, ze wyrok pierwszej instancji przez ludzi kierujacych sie uczuciami moze byc uznany za zbyt surowy. Przyznawal, ze oskarzony Kosiba nie nalezy do najgorszego gatunku szarlatanow. Przyznawal nawet, ze do uprawiania tego procederu mogly go sklonic pobudki szlachetne.

— Ale my tu — ciagnal — nie reprezentujemy milosierdzia. Jestesmy przedstawicielami prawa. I nie wolno nam zapominac, ze oskarzony lamal je...

Profesor Dobraniecki staral sie skupic uwage na wywodach prokuratora, lecz nie dawalo mu spokoju nieznosne wrazenie: wprost czul na karku wzrok tego Roslby.

— Czego on ode mnie chce? — irytowal sie w duchu. — Jezeli w ten sposob wyraza wdziecznosc za moje zeznania...

— ...Niewatpliwie, sa tu okolicznosci lagodzace — ciagnal oskarzyciel. — Ale nie mozemy ignorowac faktow. Kradziez zawsze pozostaje kradzieza. Ukrywanie skradzionego przedmiotu...