Niewatpliwie wszyscy przyjma oklaskami jego odkrycie. Przezyje jeszcze jeden dzien triumfu. Ale pozniej?... Pozniej bedzie sila rzeczy usuniety na drugi plan, sila rzeczy znajdzie sie w cieniu wielkosci Wilczura... Katedry mu nie odbiora co prawda, ale pod presja opinii bedzie musial ustapic z niej dobrowolnie. Zarzad lecznicy... gabinet dyrektora... Wszystkie od lat utrwalone innowacje... Prezesury w roznych stowarzyszeniach i zwiazkach...
Tak, wejsc tam na sale sadowa i powiedziec, ze tan znachor jest profesorem Rafalem Wilczurem, to zrezygnowac z wlasnych zdobyczy, z wlasnych osiagniec, z wlasnych stanowisk. To przekreslic najswietniejszy okres swojej kariery i dobrowolnie wyrzec sie wszystkiego, co tak ukochal...
I jeszcze jedno: w biografii profesora Wilczura znajdowal sie pewien niewielki ustep, ktorego Dobraniecki przez tyle lat nie umial zapomniec, ktorego nie mogl sobie wybaczyc jako karygodnego wybryku proznosci. Sklamal tam piszac o pewnym przypadku w klinice uniwersyteckiej, o pewnej smialej a trafnej diagnozie, ktorej zasluge przypisal sobie. I teraz jeszcze zarumienil sie, gdy to glupie, niepotrzebne klamstwo sobie przypomnial.
A klamstwo to, chociaz drobne, chociaz w ogolniejszym sensie niewazkie, moglo byc odkryte tylko przez jednego czlowieka: przez profesora Wilczura.
Moglo byc odkryte... tylko w tym wypadku, gdyby Wilczur odzyskal pamiec...
Rece i nogi profesora Dobranieckiego byly jak z lodu, ale w skroniach gwaltownie pulsowala krew. — Jak postapic?... Czy popelni lajdactwo, jesli nie powie?... Czy dla Wilczura bedzie taka tragedia pozostanie w tych warunkach, w jakich zyje, do jakich przecie musial juz przyzwyczaic sie?...
— Przecie to prosty przypadek, ze mnie Korczynski wezwal na swiadka! To przypadek, ze na to, do stu diablow, zgodzilem sie! Gdyby nie to... Antoni Kosiba do smierci zostalby Antonim Kosiba i wcale nie czulby sie tym pokrzywdzony.
Wlasnie! To nalezy wziac jako miare, jako sprawdzian. Skoro ktos nie wie, ze dzieje mu sie krzywda, krzywdy nie ma. Wilczur nie zdaje sobie sprawy z tego, ze byl kims innym. Swoj los uwaza za rzecz normalna. Nie ma szczescia bez uswiadomienia go sobie i nie ma nieszczescia...
Ostry dzwiek dzwonka rozlegl sie w kuluarach.
— Prosze wstac, Sad wchodzi — dobiegl uszu Dobranieckiego glos woznego z progu sali.
Nie ruszyl sie z miejsca. Tam czytano wyrok.
— A co bedzie, jezeli zostanie skazany? — przebiegla mu przez rozpalony mozg dojmujaca mysl. Zacisnal piesci.
— Nie bedzie, nie moze byc skazany — wmawial w siebie.
Po chwili z sali rozlegl sie gwar, halas przesuwanych krzesel i jakies okrzyki. Drzwi otworzyly sie. Publicznosc wysypywala sie na korytarz.
Nietrudno bylo z wyrazu twarzy tych ludzi odgadnac, ze zapadl wyrok uniewinniajacy. Dobraniecki odetchnal z ulga. Zdawalo mu sie, ze caly ciezar odpowiedzialnosci spadl mu z serca.
Przechodzili obok niego, gestykulujac i rozmawiajac glosno. Chlopi w ceglastych kozuszkach, lekarze, adwokaci, mlynarz z synem, panstwo Czynscy. Na koncu w najwiekszej grupie szedl znachor Kosiba ze swym obronca, z mlodym Czynskim i z jego narzeczona.
Mecenas Korczynski zatrzymal wszystkich przy profesorze Dobranieckim. Cos mowil wesolo, za cos dziekowal.
Profesor staral sie usmiechac, sciskal ich rece, lecz oczy mial spuszczone. Przez krotkie mgnienie, gdy je podniosl, spotkal sie z wzrokiem Antoniego Kosiby. Najwyzszym wysilkiem woli zapanowal nad soba, by nie krzyknac. Wzrok Kosiby byl niespokojny, natarczywy, polprzytomny.
Wreszcie odeszli i Dobraniecki, wyczerpany doszczetnie, opadl na lawke.
Ciezka mial noc. Nie zmruzyl oka ani na chwile, przewracajac sie z boku na bok. W najlepszym hotelu wdzieczny Korczynski zarezerwowal dlan najlepszy apartament. Cicho tu bylo i wygodnie. Nie mogl jednak usnac. Nad ranem, zmeczony bezsennoscia, nacisnal guzik dzwonka: kazal sobie podac mocna herbate i koniak.
Dopiero wypicie calej prawie butelki przynioslo pozadany skutek i zasnal. Obudzil sie pozno z bolem glowy. Przyniesiono mu depesze z Warszawy.
W jednej asystent z lecznicy przypominal o terminie zjazdu w Zakopanem, gdzie profesor mial jutro przewodniczyc, druga byla od zony. Naglila do powrotu.
— Bylo jeszcze kilku panow — , oznajmil sluzacy hotelowy. — Pytali, kiedy ich pan profesor moze przyjac.
— Nikogo nie przyjme. Jestem niezdrow. Prosze tak powiedziec.
— Slucham, panie profesorze. A mecenasowi Korczynskiemu?
— Wszystkim.
Wstal dopiero poznym wieczorem. Nalezalo spakowac walizki i wracac do Warszawy. Nie mogl jednak zdobyc sie na zaden wysilek. Kilka godzin wloczyl sie bez celu po miescie, potem kupil wszystkie dzienniki i wrocil do hotelu. W dziennikach znalazl obszerne sprawozdania z rozprawy sadowej i motywy wyroku uniewinniajacego.
— No, wiec wszystko w porzadku — wmawial sobie. — Po prostu jestem przewrazliwiony.
Trzeba sie wziac w. karby!
Postanowienie jednak niewiele pomoglo. Gdy zabral sie do pakowania, ogarnelo go znowu zniechecenie i takie rozdraznienie, ze kazal podac sobie znowu koniak do numeru. Pomimo to noc spedzil prawie bezsennie.
Wczesnym rankiem wstal z gotowa decyzja. Wyszedl bez sniadania, wsiadl w pierwsza spotkana taksowke i podal adres Korczynskiego.
Zastal go jeszcze w szlafroku.
— Witam drogiego profesora — zawolal adwokat. — Bylem u pana wczoraj dwa razy, ale powiedziano mi, ze profesor niezdrow...
— Tak, tak... Czy mozemy, mecenasie, pomowic na osobnosci?
— Alez prosze! — Wstal i zamknal drzwi gabinetu. — O co chodzi, profesorze?
— Jak sie nazywa ta panna?... Ta narzeczona Czynskiego?
— Wilczurowna.
— Czy Maria Jolanta?
— Ze Maria, wiem na pewno, a czy ma drugie imie, zaraz sprawdzimy. Wyjal z szuflady teke z papierami. Szukal chwile, wreszcie znalazl.
— Tak. Maria Jolanta Wilczurowna, corka Rafala i Beaty z Gontynskich. Podniosl oczy. Profesor Dobraniecki siedzial blady, z przymknietymi powiekami.
— Mecenasie — powiedzial jakby z wysilkiem. — Musze panu zakomunikowac, ze to jest... ze ona jest... jego corka.
— Czyja corka? — zdziwil sie adwokat.
— Corka Antoniego Kosiby.
— Nie rozumiem, panie profesorze.
— Czy Kosiba o tym nie wiedzial?... Czy ona tez nie wiedziala?... Korczynski spojrzal nan nieufnie.
— Panie profesorze — zaczal — to jakies nieporozumienie, Kosila wprawdzie opiekowal sie ta panienka, ona zywi dlan wiele serdecznosci, ale upewniam pana, ze zadnego pokrewienstwa tu byc nie moze...
Dobraniecki potrzasnal glowa.
— A ja pana upewniam, ze to ojciec i corka. Antoni Kosiba naprawde nazywa sie... Rafal Wilczur.
Wyrzucil to z siebie i oddychal ciezko.
— Jak to?
Profesor milczal dlugo.
— Tak — zaczal mowic jakby do siebie. — Poznalem go. Nie moge sie mylic i nie omylilem sie. Ten znachor jest profesorem Wilczurem, ktory zaginal przed trzynastu laty...
Nagle wstal.
— Gdzie on jest, niech pan zaprowadzi mnie do niego.
Adwokat obawial sie, ze Dobraniecki ulegl jakiejs przypadlosci nerwowej.
— Niechze pan usiadzie, drogi profesorze — powiedzial lagodnie — wydaje mi sie, ze zaszla tu jakas pomylka.
— Zadnej omylki. To jest Wilczur. Czy slyszal pan kiedy o znakomitym chirurgu warszawskim tego nazwiska?
— Oczywiscie. Przecie pan profesor prowadzi lecznice imienia profesora Wilczura.
— Tak. Przed trzynastu laty Wilczur zaginal. Wszyscy mysleli, ze popelnil samobojstwo... Mial pewna tragedie rodzinna. Zwlok nie znaleziono... Bylem jego asystentem, prawa reka. Objalem po nim katedre, zarzad lecznicy... Tak... To jest on.
— Nadzwyczajne! — juz z wieksza wiara powiedzial Korczynski. — Ale myli sie pan chyba, profesorze. Wynikaloby stad, ze przez trzynascie lat ukrywal sie pod cudzym nazwiskiem?... Dlaczego?
— Amnezja. Utrata pamieci.
— Chyba... nieprawdopodobne. Przez trzynascie lat?...