— Poniewaz zas nagroda ta, niestety, nie istnieje, niech mu nagroda bedzie to, ze kazdy uczciwy czlowiek za zaszczyt sobie bedzie uwazal uscisniecie tej spracowanej i brudnej reki, tej najczystszej reki na swiecie.
Korczynski sklonil sie i usiadl.
Profesor Dobraniecki nie bez zdziwienia zauwazyl w jego twarzy i spuszczonych powiekach wyraz wzruszenia. Sam zreszta byl wzruszony, jak i publicznosc. Jeden z sedziow raz po raz nieznacznie ocieral zgietym palcem kaciki ust. Drugi siedzial z oczyma wbitymi w papiery — Wyrok uniewinniajacy zdawal sie byc przesadzony, tym bardziej ze prokurator zrezygnowal z repliki.
— Oskarzonemu przysluguje prawo glosu — powiedzial przewodniczacy. Antoni Kosiba nie poruszyl sie.
— Ma pan prawo ostatniego slowa. — Mecenas Korczynski potrzasnal go za lokiec.
— Ja nic... nie mam do powiedzenia. Wszystko mi jedno...
I usiadl.
Gdyby czyjekolwiek oczy zwrocily sie w tej chwili na profesora Dobranieckiego, zdziwilby sie kazdy. Profesor zbladl nagle, zrobil ruch, jakby chcial zerwac sie z krzesla, i otworzyl usta...
Lecz nikt tego nie zauwazyl. Wlasnie wszyscy wstawali, gdyz sedziowie udawali sie na narade. Po ich wyjsciu glosne rozmowy wypelnily sale, wiele osob otoczylo Korczynskiego, winszujac mu swietnie przeprowadzonej obrony. Niektorzy wyszli na korytarz, by wypalic papierosa.
Profesor Dobraniecki poszedl za nimi. Drzaly mu rece, gdy wyjmowal papierosnice. Wyszukal pusta laweczke w dalszym kacie i ciezko na ma opadl.
Tak. Poznal go, wiedzial teraz na pewno: znachor Antoni Kosiba byl kiedys profesorem Rafalem Wilczurem.
— Ten glos!
O, nigdy nie zapomnial tego glosu. Latami przecie wsluchiwal sie w jego brzmienie. Najpierw jako mlody student medycyny, pozniej jako asystent, wreszcie jako poczatkujacy lekarz, przygarniety przez wielkiego uczonego... Jakze mogl nie poznac tych rysow od razu! Jakze mogl nie widziec ich pod tym szpakowatym zarostem!
Ba! Jakimz glupcem byl juz wczesniej, gdy jeszcze nie widzial Antoniego Kosiby, gdy tylko zdumiony ogladal slady pooperacyjne na jego pacjentach! Pojac nie mogl, by wiejski znachor tak genialnie umial dokonywac tak zlozonych zabiegow, przed ktorymi zawahalby sie on sam, profesor Dobraniecki!
— Powinien byl od razu poznac w tym jego reke! Coz za glupiec ze mnie! A mial przecie i inne poszlaki w tym kierunku. Miedzy badanymi znajdowala sie ta panienka operowana na wgniecenie podstawy czaszki. Dobranieckiego wprawdzie zastanowilo jej nazwisko: — Wilczurowna, ale w pospiechu nie pomyslal o wypytaniu dziewczyny. Nazwisko to zreszta bylo dosc czeste, sam mial kilku pacjentow Wilczurow. Jednak nalezalo zastanowic sie. Wiek tej Wilczurowny zdaje sie odpowiadalby wiekowi corki profesora Wilczura... Gdy zniknela wraz z matka z warszawskiego horyzontu, miala lat... siedem. Tak, to jasne...
— To nie moglo byc przypadkowe! Znachor Kosiba... i ona...
Profesor odrzucil nie zapalonego papierosa i przetarl czolo. Bylo wilgotne.
— Wiec nie umarl, wiec nie zostal zabity!
Ukryl sie tu na kresach w przebraniu chlopskim i pod cudzym nazwiskiem, ukryl sie razem z corka, lecz dlaczego jej nazwiska rowniez nie zmienil?... Dlaczego ojciec i corka udawali tu obcych wzgledem siebie ludzi?...
Teraz przypomnial sobie slowa wypowiedziane don przez te panienke podczas badania:
— Stryjcio Antoni okazal mi wiecej poswiecenia, niz tego mozna byloby oczekiwac od prawdziwego stryja.
Po co ta komedia?... No, i jej ojciec! Wystarczyloby przecie, by wstal i powiedzial:
— Mialem prawo operowac i leczyc. Nie jestem znachorem Kosiba. Jestem profesorem Rafalem Wilczurem. Bylby wolny.
— Wiec dlaczego tak kurczowo trzyma sie swej falszywej skory? Mogl ujawnic swoje prawdziwe nazwisko juz w pierwszej instancji, a wolal przyjac wyrok skazujacy na trzy lata.
Gdyby profesor Dobraniecki nie znal tak dobrze swego dawnego szefa i nauczyciela, jak go znal, pomyslalby moze, iz do ukrywania sie sklonilo Wilczura jakies popelnione przestepstwo czy zbrodnia. Ale i teraz wzruszylby tylko ramionami, gdyby mu ktos podobna mysl podsunal.
Nie, tu musiala kryc sie jakas glebsza tajemnica.
Jak zywe obudzily sie w pamieci owe dni, pierwsze dni po zniknieciu profesora. Czyzby rzekoma ucieczka pani Beaty z corka i zaginiecie pozniej profesora Rafala bylo ukartowana komedia?... Jakiez byly tedy jej motywy?... Zostawili swoje bogactwo, swoja pozycje, jego slawe — wszystko. I uciekli, ale w jakim celu?
Pozytywny umysl Dobranieckiego nie znosil zadnego tlumaczenia, ktorego nie daloby sie ugruntowac jakimikolwiek logicznymi przeslankami, ktorego nie wyjasnialyby normalne, ludzkie pobudki dzialania.
Teraz jednak nie mial czasu na rozwiazywanie zagadek. Lada chwila wyrok bedzie ogloszony. Oczywiscie bedzie to wyrok uniewinniajacy, ale moze byc i skazujacy.
— Moim obowiazkiem jest natychmiast zawiadomic adwokata i zazadac wznowienia rozprawy, by zeznac, kogo poznalem w znachorze Kosibie. Dobraniecki przygryzl wargi i powtorzyl:
— Tak, to moj obowiazek.
Nie poruszyl sie jednak. Zbyt szybko tloczyly sie mysli, zbyt gwaltownie narastaly w wyobrazni nastepstwa.
Przed powzieciem decyzji nalezalo trzezwo i gruntownie wszystko posegregowac, przefiltrowac, ulozyc... No, i przewidziec konsekwencje. Nie lubil, nie umial dzialac na slepo pod wplywem impulsow.
— Przede wszystkim opanowac sie — mruknal do siebie z taka intonacja, jakiej uzywal do poskramiania nerwowych pacjentow.
Wyjal papierosa, uwaznie go zapalil. Stwierdzil, ze tyton jest zbytnio wyschniety, ze dzis mniej wypalil papierosow niz zwykle i ze nalezaloby ograniczyc sie w ogole do dwudziestu sztuk dziennie. Te proste czynnosci i uboczne refleksje przyczynily sie do przywrocenia mu rownowagi, a skutek byl natychmiastowy: oto przypomnial sobie szczegol niezmiernie wazny, szczegol, ktorego dotychczas nie bral w rachube, a ktory z gruntu zmienial sytuacje. Przecie znachor Kosiba podczas rozprawy usmiechal sie don, najwyrazniej usmiechal sie!
— Przygladal sie mi, jak komus dobrze znajomemu, ktorego nie daje sie zidentyfikowac, i nie ukrywal bynajmniej tego, ze usiluje mnie poznac!... Coz to moze oznaczac?
Moglo oznaczac tylko jedno: profesor Wilczur nie obawial sie, ze zostanie odkryty pod przebraniem znachora. Profesor Wilczur nie obawial sie! Dlaczego tedy nie przerwal procesu prostym oswiadczeniem, ze jest Wilczurem? — Na to zas rowniez jedna tylko mogla byc odpowiedz:
— On nie wie sam, kim jest...
Pod wplywem tego odkrycia Dobraniecki zerwal sie na rowne nogi.
— Amnezja. Utrata pamieci. Boze! On przez tyle lat blakal sie... Spadl do poziomu prostego wyrobnika... Utrata pamieci...
Profesor Dobraniecki wiedzial doskonale, co nalezy uczynic, by nieszczesliwego uleczyc. Wystarczylo po prostu powiedziec mu, kim jest, przypomniec kilka szczegolow, pokazac jakis znany mu przedmiot.
Oczywiscie, moze nastapic wskutek tego powazny wstrzas psychiczny. Lecz chocby wstrzas taki byl najsilniejszy, nie moze byc niebezpieczny.
Po paru godzinach, czy po kilku dniach. Wilczur odzyska pelna swiadomosc...
— A co wtedy?...
I tu przed oczami Dobraniecki ego wyraznie zarysowala sie kolejnosc nieuniknionych skutkow. Wiec przede wszystkim wiadomosc o calej tej tragedii i o jej szczesliwym finale rozbrzmi po calym kraju. Profesor Wilczur wroci do stolicy. Wroci do swojej willi, do swoich stanowisk, do swojej przodujacej pozycji w swiecie lekarskim. Wroci jeszcze slawniejszy, jeszcze bardziej uwielbiany, jeszcze znakomitszy, bo otoczony aureola niesprawiedliwie doznanych krzywd i upokorzen, aureola znachora cudotworcy, ktory potrafil byc rownie genialnym chirurgiem bez sal operacyjnych, bez sztabu asystentow, bez narzedzi...
— Wroci... a co wtedy ze mna sie stanie?...
I profesor Dobraniecki poczul w ustach smak goryczy. Co sie z nim stanie?... Z nim, co mozolna praca lat kilkunastu wydzwignal sie na szczyty, zdobyl pierwszenstwo, osiagnal szczebel najwyzszy?...