– U mnie nic – szepnal Pete.

– Ani u mnie – szepnal Bob i rozejrzal sie po ciemni, pomagajac sobie latarka. – Jupe bedzie zawiedziony.

– Poswiec mi tutaj – Pete wskazal na kosz pelen fotograficznych odpadow.

Wysypal smieci na betonowa podloge. Ukleknal. Ogladal strzepki zdjec i po kolei wrzucal z powrotem do kosza. Kiedy juz konczyl przeglad, swietlny punkt latarki zatrzymal sie na probnej odbitce z klatkami kilkunastu ujec.

Pete skinal na Boba.

Probki przedstawialy scene kopania kobiety przez grupke Ognistych. Na pierwszej zbir stojacy posrodku mial twarz tak samo niewyrazna jak pozostali. Na drugiej zamiast twarzy widniala biala plama. Na trzeciej w miejsce plamy pojawilo sie oblicze – nieproporcjonalnie duze w stosunku do postaci. Na kolejnych probkach twarz zmniejszala sie i byla coraz bardziej czytelna.

– Poznajesz? – zapytal szeptem Pete.

Bob skinal twierdzaco. Wzial od Boba odbitke i schowal ja do kieszeni na piersiach czarnego kombinezonu.

Ruszyli do wyjscia. Kiedy znalezli sie przy drzwiach, dobiegl ich z zewnatrz jakis lomot, belkotliwe przeklenstwo.

Zamarli.

Ktos stal pod drzwiami po zewnetrznej stronie.

Czekal tam na nich?

– Jesli to Spine, dam mu rade… – wymowil Pete samymi wargami.

– Moze byc z kims… – bezdzwiecznie odpowiedzial Bob.

Znow przeklenstwo. Stekniecie. Potem oddalajace sie kroki.

Pete ciut uchylil drzwi i wyjrzal przez szparke.

Srodkiem jezdni odplywal podpity obdartus, balansujac rozkrzyzowanymi ramionami. Zastopowal przy hondzie. W dzielnicy slumsow sportowy woz byl raczej rzadkim zjawiskiem. Kiedy dotknal klamki, Pete uswiadomil sobie, ze drzwiczki zostawil otwarte, a kluczyki w stacyjce – na wszelki wypadek, gdyby trzeba bylo szybko stad zmiatac. Juz szykowal sie do sprintu, ale pijaczek widocznie sie rozmyslil. Zostawil klamke w spokoju i pozeglowal dalej, od czasu do czasu slac w kierunku ksiezyca jakies kwieciste przeklenstwo.

W biurze Martina Morgana, zalanym porannym sloncem, nie bylo jeszcze personelu. Gospodarz mial szarawa wymeczona twarz, zaczerwienione spojowki i worki pod oczami. W milczeniu i bez usmiechu wskazal Jupiterowi miejsce na skorzanej kanapie.

Potem wlaczyl magnetofon.

“…wiec ja dzwonie. Aby uslyszec, ze przemyslales propozycje i przyjmujesz warunek.

– A jesli sie mylisz? – zabrzmial glos Morgana.

– Mam podstawe, zeby sadzic, ze nie jestem w bledzie. Skonczmy te komedie, Martin.

– Skonczmy. Ta podstawa to moj sekretarz, Peter York?”

I dluga chwila ciszy.

“…pojutrze cala Kalifornia zobaczy na pierwszej stronie “Los Angeles Sun” zbira kopiacego kobiete. Ten zbir to Victor. W uniformie Ognistych Demonow. I to bedzie twoj zalosny koniec…”

Martin Morgan zatrzymal tasme.

– Zrobilem tak, jak mi poradziles – powiedzial Morgan matowym, sennym glosem. – Wygadalem sie przed Yorkiem, ze mam wahania, tylko wstyd mi zadzwonic i przyznac sie. Wieczorem byl ten telefon.

– Od Johna Waltersa?

– Tak – potwierdzil Morgan. – Ale nic z tym nie zrobie. Nie moge zadenuncjowac przed wladzami brata wlasnej zony.

Jupe skubnal dolna warge. Skubnal ja po raz drugi i trzeci, zapominajac, ze siedzi naprzeciw kandydata na senatora i ze nie wypada w taki sposob demonstrowac zadumy.

– Petera Yorka zwolnie natychmiast- uslyszal.

– Prosze tego nie robic. – Jupe oprzytomnial, dal spokoj wardze. – Niech gra toczy sie dalej. – Zrobil pauze, spojrzal w oczy Morganowi. – Jak pan mysli, dlaczego nie aresztuje sie Ognistych Demonow?

– Pytalem o to komendanta policji w Los Angeles – powiedzial Morgan. – Nie ma przeciwko nim dowodow. Ofiary sa zastraszone i boja sie zeznawac, a na amatorskich zdjeciach nie mozna rozpoznac twarzy. Policja ma kilka tych zdjec. Obronca herszta gangu zakwestionowal ich autentycznosc. Twierdzi, ze takie stroje nosi wielu skinheadow, a twarze sa zamazane.

– Z wyjatkiem twarzy panskiego syna – usmiechnal sie Jupe. – Dziwny zbieg okolicznosci, nie sadzi pan? Prawdziwy cud fotograficzny.

– Moze i cud, ale taka fotografia istnieje – rzucil posepnie Morgan. – Rozmawialem z redaktorem “Los Angeles Sun”. Zapewnil, ze redakcja nie robi montazy, za ktore idzie sie do wiezienia.

– Redakcja nie robi – zgodzil sie Jupe.

Morgan wstal, przespacerowal sie po gabinecie, stanal twarza do panoramicznego okna, za ktorym roztaczal sie widok Los Angeles, pelen wesolych zlocistosci przeswietlajacych troche przymglony blekit.

– Slysze z roznych stron, ze w tej sytuacji powinienem zrezygnowac z kandydowania do senatu – powiedzial, patrzac przed siebie. – Slysze to nawet od wlasnej zony. Ale postanowilem nieodwolalnie, ze nie poddam sie bez walki.

– Ja tez bym tak postapil – powiedzial cicho Jupe.

– Trudno jest walczyc w samotnosci, chlopcze.

Jupe pomyslal, chyba po raz pierwszy, ze jest szczesciarzem: majac Pete'a i Boba nigdy nie czul sie osamotniony, takze w najciezszych chwilach. Oni chyba czuja podobnie. Partnerstwo poparte przyjaznia daje poczucie bezpieczenstwa. Przyjaciel nie zawiedzie. Dlaczego czlowiek tak sympatyczny, uczciwy i madry jak Martin Morgan nie ma wiernych przyjaciol? Pewnie tak juz byc musi w polityce. W karierze: gdy jeden wybija sie ponad innych. W wielkim biznesie, gdzie nie ma litosci, a sentymenty to przesad.

Czy Martin Morgan jest odmiencem? A moze… Moze jest jakis sens w hipotezie, ze sam to wszystko namotal, aby w finale blysnac?

– Jak pan sie dowiedzial, ze Victor nalezy do Ognistych Demonow? Ze czeka pana kompromitacja, jesli nie wycofa pan swojej kandydatury?

– Moj doradca otrzymal anonim – odparl Morgan po pauzie, wciaz patrzac przez szybe na miasto opatulone slonecznym blaskiem. – To byl pierwszy sygnal. Pozniej mialem telefon od Waltersa…

– Jaki anonim? – Jupe az uniosl sie na kanapie. – Nic pan o tym nie mowil.

– To byla przygrywka, zeby mnie rozmiekczyc. Taki strzal ostrzegawczy. Pozniej Walters…

– Chcialbym zobaczyc ten anonim – znow przerwal mu Jupe.

– Chyba mam go tutaj. – Morgan podszedl do biurka, wysunal szuflade. – Wzialem od doradcy ten list, zeby pokazac zonie, ale zmienilem zdanie, nie chcialem jej przestraszyc. Znalazl zadrukowana kartke. Podal ja Jupiterowi. Jupe czytal anonim kilka razy, z coraz wieksza uwaga.

– Tego nie napisal Walters – odezwal sie wreszcie. – I nikt w jego imieniu.

– Skad ta pewnosc? – Usmiech na twarzy Morgana byl smutny i podszyty niedowierzaniem. – Miales racje, ze to spisek. List byl poczatkiem kampanii…

– Nie zgadzam sie – powiedzial stanowczo Jupiter.

Martin Morgan otworzyl szeroko oczy. Czekal na wyjasnienia. Ale Jupe niczego nie wyjasnil, poprosil tylko, by Morgan pozwolil mu zatrzymac list.

ROZDZIAL 6. ZASADZKA

Victor nie uslyszal warkotu silnika. Byl pochloniety zmaganiami z olbrzymim pstragiem, ktory szarpal sie na nylonowej uwiezi, wyginajac w palak wedke, wyskakujac ponad lustro wody i z impetem uciekajac w glab. Najwyrazniej zamierzal umknac w przybrzezne szuwary, jakby wiedzial, ze tam zylka zaplacze sie i zerwie, zwracajac mu wolnosc. Victor nie chcial do tego dopuscic. Zwalnial zylke, kiedy jej napiecie roslo do granic wytrzymalosci, pozwalal rybie umknac w glebine i ostroznie podkrecal kolowrotek, nie dopuszczajac pstraga do trzcin. Po kazdej rundzie pojedynku ryba byla coraz blizej przybrzeznej plycizny, a jej sily wyczerpywaly sie, energia slabla.

W koncu Victor doholowal pstraga pod sam brzeg. Skrocil zylke. Wszedl do wody po kolana i zgarnal rybe podbierakiem.

– Brawo! – uslyszal za plecami.

Odwrocil sie. Zobaczyl Jupe'a i Boba. Jego twarz, rozpalona chlopieca emocja, dziecinnie uszczesliwiona zwyciestwem, przybrala zwykly arogancki wyraz.

– Znow tu jestescie – warknal. – Mieliscie nie zawracac mi glowy.