– Ciekawe – zauwazyl. – Jedna twarz jest wyrazna, a trzy pozostale rozmazane. Przeciez to ta sama odleglosc od obiektywu.
Czlowieczek zerknal na zdjecie.
– Fakt – przytaknal. – Tamci sa poruszeni. Ale chodzi przeciez o tego. Pewnie stal nieruchomo, kiedy blysnal flesz.
– Niezupelnie – powiedzial Bob. – Twarz czytelna, reszta zamazana. Kiedy czlowiek sie rusza, glowa nie moze stac w miejscu.
Laborant jeszcze raz popatrzyl na fotografie i rozesmial sie.
– Cos w tym jest, chlopcze, ale nie moja sprawa. To amatorskie zdjecie. A ja nie jestem fotoreporterem, tylko technikiem.
– Czy moglbym zatrzymac te fotke? – zapytal Bob.
– Tak. – Laborant spojrzal na pasek papieru z symbolami, przyklejony do zdjecia, i szybko poprawil sie: – Nie. Oryginal do zwrotu.
Trudno, pomyslal Bob, ale mam przeciez gazetowa odbitke. Na niej tez widac, ze korpus sie rusza, a glowa stoi.
Czekanie Jupe'a nie bylo daremne. Dochodzila dziewiata wieczor, kiedy zobaczyl ruda wampirzyce zmierzajaca w strone “Hadesu”. Zagrodzil jej droge. Ulica byla pusta, zmierzch mglisty, kule latarn spowijal zoltawy opar.
– Czesc. – Jupe mial na sobie ten sam co wtedy drelichowy kombinezon. – Poznajesz? Kupilem od ciebie pamiatkowa fotke z zadymy Ognistych.
Ruda obrzucila go obojetnym wzrokiem.
– Reklamacji nie przyjmuje – mruknela.
– Zadnych reklamacji – zapewnil Jupe. – Na odwrot. Chcialbym do albumu wszystkie fotki, ktore wtedy napstrykalas. Mam forse.
– Ale ja nie mam juz odbitek – rzucila wampirzyca i chciala isc dalej.
Jupe przytrzymal ja za lokiec.
– Moga byc klisze – powiedzial. – Film chyba ci zostal. Jak sie jest kolekcjonerem, czlowiek chce miec komplet.
– Film?… – Ruda zmarszczyla purpurowe, narysowane tuszem brwi. – Jesli nie wyrzucilam… Zdaje sie, ze byl w torbie. Wywalam smieci.
– Sprawdz – poprosil Jupiter. – Odpalilbym ci stowe.
Ruda stanela pod latarnia i rozpoczela szperanie w brezentowej przepascistej torbie, pelnej jakichs babskich rupieci – spinek, szminek, flakonikow, papierowych chusteczek. Film w plastikowej tubce znalazla dopiero na samym dnie, pod pekiem kluczy, wsrod tytoniowych okruchow.
– Ile, mowiles?
– Stowka.
– No to dasz dwie stowy.
Jupe dla porzadku sprobowal sie potargowac, lecz wampirzyca nie ustapila, wiec zaplacil jej dwiescie dolarow, sprawdziwszy w swietle latarni, czy sa to zdjecia z Nocy Ognistych Demonow. W hondzie sprawdzil to jeszcze raz i odsapnal z satysfakcja.
Peter York nawet nie przeczuwal, ze jest obserwowany. Zatrzymal dodge'a przed jakims pubem w bocznej uliczce i wszedl do srodka. Sportowa honda stanela kilka metrow dalej. Pete takze wszedl do pubu. Usiadl przy barze na wysokim stolku, plecami do Yorka. Zamowil imbirowe piwo.
York na kogos czekal. Raz po raz popatrywal na zegarek. W koncu doczekal sie: dal znak reka nieogolonemu mlodziencowi w kowbojskiej zamszowej kurtce z fredzlami, z aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi, ktory stanal w progu, rozgladajac sie dookola. Mlodzieniec przysiadl sie do Yorka, zalozyl noge na noge.
– Polish vodka, “Wyborowa” – powiedzial do barmanki. – Podwojna, z lodem, na koszt tego pana.
– O co chodzi, Spine? – uslyszal Pete sciszony glos Yorka. – Miales do mnie nie dzwonic.
Spine pokazal w usmiechu sprochniale zeby. Dwoch przednich brakowalo.
– Sorry, szefie – powiedzial, wypijajac duszkiem podany przez barmanke trunek i proszac o nastepny. – Nie dokonczylismy interesu.
– Dostales wszystko – syknal asystent Morgana.
– Za robote – zgodzil sie Spine. – A jezyk za zebami?
– Zaplacilem.
– Malo. Nie wiedzialem, ze wmontowanie buzki to taka bomba. Za podlozenie bomby ulubiencowi Kalifornii trzeba dac wiecej.
– Dalem, ile chciales – mruknal York.
– Czytam gazety – powiedzial Spine. – Bylem glupi, ale juz nie jestem. M.M. odpalilby fortune za moja historyjke z fotka. Spokojnie, panie York. Nie jestem swinia. Za dziesiec tysiecy bagsow nie puszczam pary z geby nawet na torturach.
Dyktafon w kieszeni Pete'a zarejestrowal ciche przeklenstwo Petera Yorka i to, jak gniewnie wystukuje palcami rytm po blacie kontuaru. Potem York siegnal po ksiazeczke czekowa i wypisal sume.
– Odtad sie nie znamy – dotarl do Pete'a syczacy szept.
– Spokojnie, szefie. Ma pan do czynienia z czlowiekiem interesu – zapewnil Spine. – Zegnam na zawsze.
Opuscil bar chwiejnym krokiem, oszolomiony z lekka trzema szklaneczkami “Wyborowej”. Po chwili Pete ruszyl za nim. Zobaczyl, jak Spine wsiada do rozowego garbusa z girlandami stokrotek.
Honda podazyla w slad za volkswagenem i towarzyszyla mu, az stanal przed obdrapana kamienica w dzielnicy slumsow. Spine, pogwizdujac, zniknal za drzwiami sutereny, ozdobionymi tabliczka:
PRACOWNIA FOTOGRAFICZNA * Portrety * Fotomontaze * Obsluga imprez rodzinnych Tom D. Spine:
PRACOWNIA FOTOGRAFICZNA * Portrety * Fotomontaze * Obsluga imprez rodzinnych Tom D. Spine
ROZDZIAL 5. KTO NAPISAL ANONIM?
Martin Morgan wrocil do domu poznym wieczorem, zmeczony mordercza seria spotkan wyborczych. Zona pomogla mu zdjac marynarke i kazala przynajmniej na kwadrans polozyc sie na otomanie w saloniku. Sama usiadla obok. Wygladala na zatroskana, z trudem kryla zdenerwowanie.
– Jak bylo na wiecach? – zapytala.
– Ludzie nie wierza we wczorajsza sensacje z “Los Angeles Sun” – odparl Morgan, lezac na wznak, z przymknietymi oczami. – Zwlaszcza ze dzis nie ma o tym ani slowa. Pytano mnie o Victora. Zapewnilem, ze to brednie, moj syn nie ma nic wspolnego z Ognistymi Demonami.
– Oby tak bylo, Martinie… – westchnela pani Morgan.
– Watpisz?
– Boje sie. O niego i o ciebie.
– Gdyby mieli jakis dowod przeciwko Victorowi, ukazalby sie w dzisiejszym “Los Angeles Sun” – powiedzial Martin Morgan. – Kaczka dziennikarska. Beda musieli mnie przeprosic.
– Oby tak bylo – powtorzyla z westchnieniem Sybil, dziwiac sie w duchu, ze maz nie pyta, czy Victor odezwal sie, czy dzwonil.
Widocznie zamknal sie w sobie i nie chce o tym mowic.
– Na kazdym spotkaniu pytano mnie o Blekitna Doline – uslyszala. – Domagano sie przyrzeczenia, ze jako senator nie dopuszcze do dewastacji tego rajskiego zakatka. Zapewnilem ludzi, ze moga byc o to spokojni.
Nie zauwazyl leku w oczach Sybil. Wciaz mial przymkniete powieki.
Do saloniku wszedl sluzacy.
– Telefon do pana – poinformowal. – Odlozylem sluchawke w gabinecie.
– Przynies tutaj aparat – polecila Sybil.
– Nie trzeba. – Morgan podniosl sie ze skorzanej otomany.
– Porozmawiam u siebie.
Przeszedl do gabinetu.
Mial niejasne przeczucie, ze wie, kto do niego dzwoni o tak poznej porze. Nim wzial sluchawke, wcisnal klawisz nagrywania.
– Jak sie masz, Martin. – Poznal jowialny glos Johna Waltersa. – Zdaje sie, ze miales dzisiaj goracy dzien, osiem spotkan z wyborcami.
– Az dziewiec – skorygowal Morgan.
– Na pewno wszystkie udane – Walters zasmial sie cieplo.
– I bez gorzkiej niespodzianki w “Los Angeles Sun”. Zapewnilem wlasciciela gazety, ze dojdziemy do porozumienia.
– Na jakiej podstawie, John? – zapytal Martin Morgan.
– Znam cie dobrze, jestes rozwaznym czlowiekiem. – Glos Waltersa stal sie jeszcze cieplejszy. – Z pewnoscia wahales sie, ale zwyciezyl rozsadek. Tylko ta duma, co? Honor ci nie pozwalal do mnie zatelefonowac. Rozumiem, rozumiem… – Poglos dobrotliwego smiechu. – Jak nie gora do Mahometa, to Mahomet do gory. No wiec ja dzwonie. Aby uslyszec, ze przemyslales propozycje i przyjmujesz warunek.
– A jesli sie mylisz? – zapytal Morgan z bijacym sercem.
– Mam podstawe, zeby sadzic, ze nie jestem w bledzie. Skonczmy te komedie, Martin.