– Przedtem chcialbym zamienic kilka slow z Victorem – powiedzial Martin Morgan, rozluzniajac krawat. – Sam na sam, jesli pozwolisz.

– Czekamy na ciebie we dwie, ja i Angela. – Pani Morgan odwrocila oczy. – Victora nie ma w domu, chyba gdzies wyjechal.

– “Chyba”, “gdzies”? – krzaczaste brwi Morgana uniosly sie w zdziwieniu.

– Nie mowil ci, ze planuje wyjazd? To taki wiek, Martinie, troche buntu, przekora, musimy byc wyrozumiali. Chodzmy na kolacje.

– Ale ty wiesz, gdzie jest Victor?

– Nie mam pojecia – wyznala szczerze pani Morgan. – Powiedzial mi tylko, ze wroci za cztery, piec dni.

Twarz Morgnna skamieniala.

Patrzyl na zone z napieciem.

– Musze go widziec natychmiast – rzucil nieswoim glosem. – Jeszcze dzis, najpozniej jutro rano. Moze Angela wie, dokad pojechal?

– Nie przypuszczam. Victor nikomu nie zwierza sie ze swoich planow. Prawda, Angelo? – zwrocila sie do corki, ktora stanela wlasnie w progu jadalni.

Angela otworzyla i zamknela usta. Spojrzenie matki zmusilo ja do milczenia. Po chwili przeczaco poruszyla glowa. Pan Morgan westchnal i ciezkim krokiem oddalil sie w strone swego gabinetu.

Sybil poszla za nim, starannie zamknela drzwi.

– Czy cos sie stalo, Marty? – spytala polglosem.

– Nic szczegolnego, kochanie – odparl maz po pauzie. – Chcialbym chwilke odpoczac.

Pani Morgan zostawila go samego w gabinecie. W glebi hallu czekala na nia corka.

– Co to wszystko ma znaczyc? – syknela.

– Prosze, nie zadawaj mi pytan – odparla szeptem Sybil Morgan. – Idzie o dobro ojca. Gdy bede juz mogla, wszystko ci wytlumacze.

Angela pochylila glowe. Odkad siegala pamiecia, matka po raz pierwszy powiedziala ojcu nieprawde.

ROZDZIAL 3. NIKCZEMNA OFERTA

W kempingowej przyczepie Trzech Detektywow panowala atmosfera wyczuwalnego napiecia. Bob i Pete przygladali sie podejrzliwie Jupiterowi, ktory w skupieniu przezuwal lisc zielonej salaty posmarowanej chudym twarozkiem. Odgryzal maciupcie kesy i zul powolutku, jakby sie zmagal z lykowatym miesem nestora indyczego rodu.

– Co tu jest grane? – zapytal w koncu Pete. – Mamy sie opiekowac draniem z gangu Ognistych? My?!

– Na to wyglada – mruknal Bob. – Za sama gebe dalbym mu rok paki.

Jupe przelknal wreszcie ostatni okruch twarozku.

– Opiekujemy sie kandydatem na senatora – powiedzial.

– Pan Morgan jest przyzwoitym czlowiekiem i w Kalifornii wszyscy porzadni ludzie dobrze mu zycza.

– Ale co ma do tego ten gnojek? – nie wytrzymal Bob.

– Na razie wiemy, ze szantazuja go Ogniste Demony – powiedzial Jupe. – Groza mu skompromitowaniem ojca.

– Porachunki miedzy Demonami to chyba nie nasz interes – mruknal Pete.

– Mnie sie nie podoba, ze ojciec ma odpowiadac za syna – Jupe popatrzyl tesknie na pojemnik z twarozkiem i mniej tesknie na glowke salaty. – Nazywaja to zbiorowa odpowiedzialnoscia. Victor to nie dzieciak. Poza tym…

– Co “poza tym”? – zapytal Bob.

– Trzeba sprawdzic, co go laczy z Demonami – odparl Jupe.

Bar “Hades”, polozony w dzielnicy portowej, przypominal pieklo. Czarnego wystroju sali dopelnialy wielobarwne diabelskie ryje, namalowane na scianach purpurowa i biala farba, sceny ze stracen na gilotynie, lamania kolem, rozciagania na madejowym lozu i przypalania ogniem. Wszystko to falowalo w klebach tytoniowego dymu, oparach piwa i przerazliwych dzwiekach heavy metalu. Na lawach wzdluz dlugich debowych stolow siedzialy dziewczyny z wyzywajacym makijazem, popijali marynarze i robotnicy portowi, gwarzyly ponure typy o wygladzie kloszardow. Jedyny okragly stol w rogu sali obsiedli faceci w skorzanych motocyklowych kurtkach z jaskrawymi wizerunkami diabla, ogoleni “na pale”, z brodami i wasiskami ufarbowanymi na czerwien, zielen, zolc. Ci zachowywali sie najglosniej: belkotliwie wyli chorem jakas piesn, cos wykrzykiwali, grzmocili piesciami w blat stolu, rechotali, walac sie po plecach.

Jupe, w poplamionym kombinezonie z drelichu i welnianej i czapeczce, nie zwracal na siebie niczyjej uwagi. Siedzial przy barze nad kuflem imbirowego piwa, ktorego od godziny nie ubywalo, i tepo wpatrywal sie w zadymiona sale.

– Pierwszy raz cie tu widze – zauwazyl barman, jednooki brzuchacz w pasiastej koszulce. – Piwko nie smakuje?

– Wole cos mocniejszego, ale dzis jest czwartek – odpowiedzial tajemniczo Jupe. – Rozgladam sie za robota.

– Nie ty jeden – usmiechnal sie barman.

– Mialem spotkac sie tu ze znajomym, przyrzekl pomoc w znalezieniu pracy – wymruczal Jupe, wodzac po sali przymglonym wzrokiem. – Nie widze go. A mowil, ze prawie co wieczor bywa w “Hadesie”.

– Co to za gosc? – spytal brzuchacz, napelniajac piwem kufle.

– Victor Morgan.

Jednooki barman obrzucil Jupe'a badawczym spojrzeniem. Jupiterowi wydalo sie, ze dostrzegl ironiczny usmieszek.

– O Vica ci chodzi? Od paru dni nie widzialem tej lajzy. Moze tamci beda cos wiedziec – brzuchacz wskazal ruchem glowy na towarzystwo przy okraglym stole.

Jupe podziekowal mruknieciem, nie ruszyl sie jednak z miejsca. Ogniste Demony zachowywaly sie coraz halasliwiej. Brzeknelo tluczone szklo.

Do baru wszedl mlody mezczyzna w eleganckim sportowym garniturze. Stal w progu i rozgladal sie; Jupe odnotowal w mysli, ze nie pasuje do tutejszych bywalcow i ze chyba szuka kogos, co po chwilce znalazlo potwierdzenie: zaczal przepychac sie w kierunku okraglego stolu oblezonego przez Ognistych.

Jupe stal sie czujny. Mial wrazenie, ze gdzies juz widzial tego sportowca. Obserwowal z ukosa, jak przybysz podchodzi do wygolonych, jak szepcze cos jednemu z nich do ucha. Ten w koncu wstal i obaj podeszli do baru, siedli na wysokich stolkach. Sportowiec zamowil dwie podwojne whisky “Chivas Regal”, najdrozszej w spelunie. Siedzieli blisko Jupe'a, ale nie slyszal, o czym mowili, bo prowadzili rozmowe szeptem. Demon mial zlamany nos i zielonkawe wasy. Musieli w koncu dojsc do porozumienia: sportowiec wyciagnal portfel i wreczyl zielonowasemu kilka banknotow, a ten wstal, podszedl do rudej facetki umalowanej na wampira i pogadal z nia chwile. Ruda zaczela szperac w torbie. Znalazla. Dala zielonowasemu jakas fotografie. Demon wrocil do sportowca i przekazal mu zdjecie. Zaraz po tym sportowiec opuscil bar.

Zielonowasy wolniutko saczyl whisky, potem przelal do swojej szklanki niedopity przez sportowca szlachetny trunek i tez go wysaczyl. Ruda stanela za jego plecami, klepnela Demona w ramie.

– Odpalasz dzialke, Dick.

– Za co?

– Wziales kase. Widzialam.

– Ty juz dostalas od gazeciarza. Spadaj. No?

Poniewaz ruda nie przestraszyla sie groznego tonu, zielonowasy odsunal ja na bok i wrocil do swoich. Ruda usiadla na stolku obok Jupe'a.

– Sukinkot – warknela. – Handluje moim towarem…

– Moze ja bym cos kupil od ciebie – odezwal sie Jupe.

Wampirzyca spojrzala na niego z ukosa.

– Na mozg wam padlo. Tobie tez potrzebny widoczek z zadymy? Jeszcze jeden fan walnietych Demonow. Ile dajesz?

– Najpierw pokaz towar – burknal Jupe.

Ruda wsadzila reke do brezentowej torby, pogrzebala w niej i wyjela kilka zdjec. Przedstawialy Ognistych Demonow okladajacych skulona na ziemi kobiete, rozbijajacych szybe wystawowa, wlokacych za wlosy ciemnoskorego chlopaka.

– Cyknelam tak, dla hecy – powiedziala ruda. – Nie kapowalam, ze bedzie z tego kasa.

– Chcialbym fotke z Morganem. To moj kumpel. Dam dwie dychy.

– Vic Morgan? – wampirzyca wyszczerzyla zeby zolte od nikotyny. – Mam dzis fart do szajbusow. Tamten wzial to – pokazala fotografie z biciem kobiety. – Tu stoi Vic – wskazala palcem na jednego z oprychow. – Trzy dychy i jest twoje.

Jupe uwaznie przyjrzal sie zdjeciu. Bylo kiepskie, ale twarze z grubsza dawaly sie rozpoznac.

– To nie jest Vic Morgan – powiedzial do rudej.

– Tamten frajer nie grymasil – mruknela. – Bierzesz czy spadasz? Za piec dych zalatwie ci autograf Bonzy.