Slonce swiecilo jasno, powoli zmierzajac ku zachodowi. Lekki podmuch wiatru wznosil momentami tumany sabbachu [119] , ale nie utrudnialo to wedrowki. Dobre pare godzin przed zmierzchem niebo zaczelo powoli zmieniac barwe. Dotychczas niebieskoszare stawalo sie coraz bardziej czerwone. Powietrze zgestnialo jakby od kurzu i coraz trudniej bylo oddychac. Czerwien przesycila nawet zolty zwykle piach. Pierwszy zwrocil na to uwage No wieki:

– Cos sie dzieje, brachu. Czerwono i cisza dzwoni w uszach… – powiedzial, probujac glebiej odetchnac.

– Cisza… jak przed burza – odrzekl Tomek. – Lepiej pospieszmy sie.

– Niedlugo zacznie sie chyba lagodniejszy teren – Sally zamierzala dodac im otuchy.

– Lepiej poszukajmy szybko jakiejs kryjowki – ponaglil Nowicki. Przez sciezke przebieglo raz i drugi pionowe pasmo piasku. Z oddali zaczal dochodzic jakis szmer. Spojrzeli w tyl. Doliny juz prawie nie bylo widac, z przodu Nil wydawal sie teraz bardzo wyrazisty i jakby ciemniejszy. Tam wlasnie wschodzila czerwien. Sabbach, coraz gesciejszy, omiatal im twarze. Poczuli lek. Przywarli plecami do skaly. Dlonie szukaly jakiegos zalamania, rozpadliny, gdzie mozna by sie wcisnac i schronic przed rosnaca sila wiatru. Nagle tumany sabbachu wzniosly sie wysoko, przeslonily slonce i opadly. Niemal w tym samym momencie Sally poczula, ze skala nie jest juz tak jednolita, wcisnela sie w zaglebienie i pociagnela za soba Tomka. Skuleni w polokraglej skalnej wnece uslyszeli przerazajacy swist, ktory szybko przemienil sie w wycie. Wiatr ciskal falami piasku. Zaslonili twarze przed ostrymi, raniacymi uderzeniami.

Nie wiedzieli, co dzieje sie z Nowickim. Ludzili sie, ze choc niewidoczny, moze byc tuz obok nich. Tomek szukal na oslep, dotykal jednak tylko skaly. Sprobowal wysunac sie na zewnatrz, ale na powrot wcisnelo go w skalna sciane. Zreszta i tak niczego by nie zobaczyl. Gdyby nie byli do siebie przytuleni, z pewnoscia nie dostrzegaliby sie nawzajem. Sila wiatru, chcieli tego czy nie, unieruchomila ich w ciasnym, skalnym zaglebieniu. Piach wdzieral sie wszedzie. Wydawalo sie, ze zostana nim przysypani. Groze powiekszala ciemnosc i straszliwy niepokoj o Nowickiego. Jeden podmuch takiego wiatru mogl zepchnac w przepasc. Pozostalo jedynie cierpliwie czekac…

A burza trwala… Ile czasu juz minelo? Piec, dziesiec, czy pietnascie godzin? Nie wiedzieli. Dreczylo ich pragnienie, bo chociaz oboje mieli w manierkach wode, oszczedzali jak mogli, myslac o zaginionym. Z trudem oddychali przez zakurzone chustki. Piasek palil w ustach i w gardle. Na przemian drzemali, przysiadlszy w kryjowce, to znow wstawali, otrzasajac piasek, by za chwile znowu przysiasc i zapasc w nerwowy sen.

Wreszcie wiatr ustal i wyjrzalo slonce. Wszystko dokola pokryte bylo piaskiem. Dolina Krolow przypominala zasypane zoltym sniegiem miasteczko. Gdzieniegdzie snuli sie ludzie, probujac porzadkowac teren. Mniej ucierpiala druga strona gory. Nil lsnil jak poprzednio, a zielonosc palm budzila wiare w zwyciestwo zycia. Gnani niepokojem ruszyli na poszukiwanie. Moze ocalal, przezyl, moze nie zepchnelo go w przepasc… Jesli tak, to pilnie potrzebowal pomocy. Kilka metrow dalej sciezka schodzila lagodnym lukiem w dol, tworzac plytka, moze dwumetrowa niecke i wznoszac sie znowu lagodnie ku gorze. Teraz niecka byla niemal calkowicie zasypana piaskiem.

– Tommy, Tommy, tutaj, patrz! – zawolala nagle Sally.

Oboje zeszli nizej. Tomek jednym ruchem reki odgarnal piasek z przeswitujacego przezen ciemnego przedmiotu.

– Moj Boze! – zawolal ochryple.

Byla to bowiem prawa, obuta w solidny trzewik stopa Nowickiego. Przerazeni rzucili sie, by jak najszybciej rozgarnac piasek. Marynarz lezal z twarza ukryta w niewielkim wglebieniu. Gdy odwracali go na plecy, zdawalo sie im, ze jeknal. Tomek przylozyl ucho do serca. Sally, wiedziona zawodowym odruchem szukala pulsu. Bil lekko, ale rytmicznie.

Zyje – westchnela przez lzy.

– Tadku! Tadku! – powtarzal Tomek i zaczerwienionymi oczyma wpatrywal sie w druha.

Podniesli go i oparli o skale.

– Wody, Sally, wody! – ponaglil Tomasz.

Przytkneli manierke do ust marynarza, przechylajac mu glowe do tylu. Przelknal kilka lykow i nie otwierajac oczu probowal cos mowic, lecz poruszyl jedynie wargami. Pochylony nad nim Tomek odczytal z ruchu warg znajome sylaby:

– Jamajka!

Czym predzej zaczeli szukac. Rzeczywiscie, obok buklaka z woda znalezli manierke. Lyk ulubionego trunku i Nowicki otworzyl oczy. Obity ze wszystkich stron i obolaly krztusil sie i otrzasal z piasku. Wkrotce mogl wstac o wlasnych silach i mowic.

Okazalo sie, ze podmuch cisnal nim o ziemie i rzucil w strone niecki. Probowal wstac, ale nie dal rady. Sila wiatru byla straszliwa. Szukal wiec miejsca, gdzie moglby latwiej oddychac. Znalazl je miedzy dwoma skrawkami skaly i to chyba uratowalo mu zycie. Przykryl glowe koszula i oddychal powietrzem z zaglebienia miedzy okruchami skaly. Wkrotce zasnal czy tez stracil przytomnosc. Nie pamietal szczegolow…

Z polozenia slonca wynikalo, ze znow zbliza sie poludnie. Burza musiala wiec trwac okolo dwudziestu godzin.

Przeczekawszy upal w tej samej skalnej wnece, po odpoczynku, ruszyli wreszcie ku Deir el-Bahari. Wydawalo im sie, ze najtrudniejsze maja juz za soba, gdy nagle… urwala sie droga. Pojawila sie znowu o zaledwie kilkadziesiat centymetrow dalej, tyle ze za opadajaca pionowo w dol przepascia. Gleboko na jej dnie dostrzegli plaski zarys trzeciego najwezszego tarasu swiatyni Hatszepsut.

– Do stu beczek zepsutych sledzi – zaklal marynarz, z westchnieniem opierajac sie plecami o skale. – To naprawde moja ostatnia wyprawa w gory.

– Alez Tadku, mozemy przeciez wyladowac w grobowcu, prosto w ramionach krolowej – z wisielczym humorem zauwazyl Tomek.

– Przynajmniej ty, sikorko, nie mow tylko, prosze, jakie to piekne – jeknal Nowicki. – Lepiej nic juz nie mow.

Sally, w przeciwienstwie do mezczyzn, czula sie w swoim zywiole. Z takim samym dreszczem emocji, jak wtedy gdy przyszlo jej skoczyc w kilkudziesieciometrowa przepasc z tarasu swiatyni zagubionej w poludniowoamerykanskiej puszczy, trzymajac sie oburacz skal, dala krok nad urwiskiem i juz byla po drugiej stronie. Obu mezczyznom nie pozostalo nic innego jak isc w jej slady. Nowicki sceptycznie spojrzal w dol, pokrecil glowa, wzial gleboki wdech i wyladowal bezpiecznie z co najmniej kilkudziesieciocentymetrowym zapasem. Tomek poradzil sobie rownie sprawnie. Kluczac wsrod skalnych wystepow, spadzistym sklonem plaskowyzu zeszli do Deir el-Bahari, gdzie mocno zdenerwowany Bienkowski organizowal wyprawe ratownicza. Pozegnali go serdecznie i juz na osiolkach z calodobowym opoznieniem dotarli do swego obozu w poblizu Kolosow Memnona, radosnie witani przez Dinga i z ulga przez mocno juz wystraszonego Patryka.

[119] Sabbach – kurz powstaly ze sproszkowanych smieci i naniesionego piasku. Po rodzaju tego pylu niektorzy archeologowie (np. profesor Kazimierz Michalowski) potrafia rozroznic, z jakiej mniej wiecej epoki pochodza wykopaliska.