CZESC II. RUKHSANA
Tlum na stacji Fort faluje jak jedno cialo. Urzednicy w przybrudzonych kolnierzykach, sprzedawcy herbaty i slodyczy, zebracy, gazeciarze, kieszonkowcy, brytyjscy zolnierze obsypani potowkami i zachrypnieci od wyspiewywania sprosnych piosenek, starannie odziani babu, ostrzyzeni mlodsi oficerowie, ktorzy za chwile zgonia owych hinduskich dzentelmenow z zarezerwowanych miejsc, niezadowolone memsahib przewodzace procesji bagazowych z kuframi umieszczonymi na glowach owinietych galganami, trzypokoleniowe rodziny wiesniakow lezacych pokotem z glowami wspartymi o bagaz, napuszeni konduktorzy-mieszancy sprawdzajacy liste bagazy albo rozdzielajacy przedzialy, obywatele zaludniajacy poczekalnie i restauracje dla pasazerow pierwszej, drugiej, trzeciej klasy i dla kobiet, wegetarianie i niewegetarianie, hindusi, muzulmanie, Anglicy – wszyscy klebia sie przemieszani, gdy tymczasem w samym centrum wydarzen, ukryty we wlasnym biurze, wielki mistrz niewidocznego gremium, jego eminencja Zawiadowca Stacji, wasaty i surowy, sprawdza czas przyjazdu pociagu pocztowego albo odjazdu ekspresu i przekazuje te uswiecona informacje swoim podwladnym, ktorzy nanosza ja na specjalne formularze w trzech, czterech, w jakiejs niewyobrazalnej dla szarych urzednikow liczbie kopii. To na razie sami ludzie. Sa jeszcze zwierzeta – bezpanskie psy placzace sie pod nogami, przestraszone ptaki poupychane w klatkach przed podroza trzecia klasa, krowa dostojnie przezuwajaca odpadki; zapachy – potraw smazonych w ghi, dymu z rozzarzonych wegli, potu, smaru i uryny; halasy – wrzaski sprzedawcow, pokrzykiwania, glosne wywolywanie nazwisk i przerazliwy gwizd parowozow, przebijajacy sie przez zgielk tej gestej cizby ludzkiej. Halas jest tak piekielny, ze niekiedy modlisz sie, by ten rozhukany zywiol zastygl, by w tym scisku otwarla sie dla ciebie przestrzen, odrobina wolnej przestrzeni, gdzie mozna swobodnie oddychac i myslec.
Posrod tego zametu przebijaja sie przez tlum trzy zjawy: Pran i jego nowe wlascicielki. Zakutane w czarne burki do samej ziemi, ogladaja swiat zza bawelnianej tkaniny o gestym splocie, pozostajac dla niego niewidoczne. Odzwyczajony od chodzenia, Pran potyka sie, nogi odmawiaja mu posluszenstwa. Opiekunki podtrzymuja go mocnym chwytem za lokcie.
Obie wysokie kobiety krocza naprzod godnie, choc z zalotnym kreceniem biodrami, ani razu nie ocierajac sie o ludzka gestwe wokol nich. Ida wzdluz pociagu, mijaja trzecia i druga klase, wagon kierownika pociagu i wagon restauracyjny, az staja przed wagonem pierwszej klasy. Znalazlszy swoj przedzial, oznaczony stosowna adnotacja napisana na maszynie, wchodza po metalowych stopniach i otwieraja ciemne drewniane drzwi. W nozdrza bije ostra won potu i rozgrzanych od upalu obic. Bagazowy kladzie dwa niewielkie kufry na polke, odbiera naleznosc, klania sie nisko i wychodzi. Przez okno wciskaja sie do srodka rece. Ich wlasciciele proponuja kupno orzechow, domagaja sie jalmuzny. Te rece tkwia w oknie, nawet gdy pociag rusza. Znikaja dopiero wtedy, gdy nabiera predkosci i nie da sie juz biec obok. Za oknem migaja lezace odlogiem zoltobrazowe pola. Wraz z nimi pojawia sie uczucie nadchodzacej zmiany.
– Mozesz podniesc przeslone – mowi lagodnie jedna z kobiet.
Pran nie reaguje.
– Wiesz, dlaczego tu jestes? – pytaja.
Pran spoglada przez okno wprost w tarcze slonca. Otwiera i zamyka usta, ale nie znajduje slow.
Nadchodzi wieczor. Trzeba zamknac okna, przez ktore zaczyna wdzierac sie chlod. Pojawia sie mezczyzna przyjmujacy zamowienia na posilki. Krzyczy przez zamkniete drzwi, po czym wraca z metalowymi pojemnikami z dalem i czapati, ktore zostawia na korytarzu. Parda, scisla i bezwarunkowa, nawet w drodze.
Pran je, co mu przyniesiono, ale nie potrafi tego nazwac. Zaden z obiektow, ktore go otaczaja, nie ma nazwy. To tylko przedmioty, obrazy w oku i dzwieki w uchu. Jakis wazny element w jego mozgu stracil kontakt z reszta swiata i odmawia uczestniczenia w terazniejszosci. Zablakana swiadomosc krazy gdzie indziej, podsuwa obraz dachu wielkiego domu, odglosy zamiatania. A jednak cialo Prana rejestruje wrazenia. Miarowy stukot kol, konsystencja zupy z soczewicy, stara rana na czole, bol i pustka tygodni spedzonych w zamknieciu – to wszystko dochodzi do niego, puka do drzwi i zaprasza do uczestnictwa w nowym.
Nadchodzi noc. Goraca herbata z cukrem podana przez okno z tonacego w ciemnosciach peronu. Tak goraca, ze trzeba roznych sztuczek, aby zdazyc z wypiciem, zanim sprzedawcy zaczna odbierac puste szklanki tuz przed odjazdem pociagu. Kobiety odslonily twarze. Drzemia, racza sie smazonymi przekaskami, prowadza przyciszona rozmowe. W pewnej chwili spiewaja razem piesn w niezrozumialym dla Prana jezyku. Obie maja dziwny glos, ochryply, przenikliwy falset drazniacy ucho. Po raz pierwszy od poczatku podrozy Pran przyglada im sie uwazniej. Maja duze, pozbawione urody twarze o silnych szczekach i mocno umalowanych oczach. Pran znow odwraca wzrok.
Mijaja godziny, a on siedzi wpatrzony w ciemnosc za lepiacym sie od brudu oknem. Stopniowo doznanie ruchu dodaje mu otuchy. Miarowy stukot tlokow, ped powietrza to zapowiedz zmiany, nadejscia kolejnego etapu. Powoli cos w Pranie zaczyna krzepnac. Wraca zdolnosc perly. Wiec jest w podrozy. Dzieje sie cos nowego. Ciagle jest nadzieja. Tymczasem kobiety spieraja sie.
– Jak jej damy na imie?
– A jak myslisz?
– Zia?
– Tuhina?
– Noor?
– Rukhsana.
– Kogo tak nazwiecie? – pyta Pran.
Kobiety wybuchaja serdecznym, rubasznym smiechem, ukazujac pokryte nalotem zeby i wezowe jezyki.
– Moja droga, oczywiscie ciebie. Rukhsana, nowy hidzra nababa Fatehpuru.
Niektorych pytan lepiej nie zadawac. Inne, skoro juz padly, lepiej zostawic bez odpowiedzi. Rownowaga, jaka Pran zaczal odzyskiwac, kojacy wplyw podrozy i wypitej herbaty nagle ulecialy. Pran widzial hidzrow. To przerazajace istoty. Pol mezczyzni, pol kobiety. Przychodza pod dom, w ktorym odbywa sie wesele, i wala w bebny, przedrzezniajac wchodzacych i wychodzacych gosci. Pojawiaja sie jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, gdy rodzi sie dziecko. Z lubiezna mina spiewaja sprosne piosenki obwieszczajace jego przyjscie na swiat. Aby sie ich pozbyc, trzeba dac im pieniadze. W przeciwnym wypadku rzuca klatwe na dom. Sa niedotykalni, prastarzy jak wzgorza, jak niesmaczny zart opowiadany przez ludzi, odkad na meznego Ardzune spadla klatwa, ze musi przezyc rok w ciele magika-hermafrodyty. Ardzuna, potezny wojownik, wedrujacy od wioski do wioski, odziany w kobiece szaty i wolajacy: „A teraz, panie i panowie, jesli ktos z was ma bransoletke, ktorej moze uzyczyc…”. Niektorzy z hidzrow pilnuja zenan w bogatych domach szlachetnych rodzin, towarzysza kobietom w podrozy, sa odzwiernymi, policjantami, przyzwoitka-mi. W bogatych, szlachetnych domach, jak – wszystko na to wskazuje – dom nababa Fatehpuru.
Pran omiata spojrzeniem swoje cialo obyczajnie okutane w czern. Potem kieruje wzrok ku dwom zbyt wysokim kobietom o ochryplych glosach, mocnych szczekach i nienaturalnym sposobie chodzenia. Kobiety posylaja mu usmiech. I raptem Pran przypomina sobie cos jeszcze, cos naprawde okropnego, co wszyscy wiedza o hidzrach. Hidzrowie sa eunuchami.
Pran odruchowo przyciska dlon do podbrzusza. Hidzrowie pilnie go obserwuja. Usmiechaja sie szerzej, jakby czytali w jego myslach.
Ciach, ciach.
Pociag zmierza na polnoc. Mija Delhi, Panipat, Ambale i wjezdza na terytorium Pendzabu, krainy pieciu rzek i niezliczonych kanalow. Pran wsluchuje sie w stukot kol i wkrotce zaczyna snic o celi, ktora wlasnie opuscil, mrowkach, szczelinie na scianie bedacej zrodlem dziwnych i cudownych wizji. Wreszcie nadchodzi ranek. Zamglona pomaranczowa kula slonca wyplywa nad ziemie zoltych poletek. Pran przypatruje sie malym chlopcom przycupnietym na skraju nasypow; kobietom, ktore myja wlosy przy studniach albo, kolyszac biodrami, niosa na glowie mosiezne naczynia z woda; mezczyznom idacym za plugami, ktorzy okladaja porykujace bawoly, brnac przez pola ryzowe zanurzeni po lydki w wodzie. Wszyscy przystaja na chwile, by popatrzec na pociag mknacy z nadnaturalna predkoscia przez ich senny swiat.
Rajpur… Ludhijana… Dzalandhar… A potem kolejny peron i tablica z napisem LAHORE. Krzatanina przy kufrach, opuszczanie zaslon na twarz. Towarzyszki (towarzysze?) podrozy lapia Prana za ramie. Cala trojka wysiada z pociagu.
Przed budynkiem stacji stoi auto, a obok niego wyprostowany jak struna szofer w uniformie, otoczony zgraja malych ulicznikow z rozdziawionymi buziami. To nie jest jakies tam auto. Owo lsniace metaliczne cudo, przyczajone niczym obcy przybysz w tumanach kurzu przed stacja kolejowa w Lahore, to nic innego jak gwiazda tegorocznego paryskiego salonu samochodowego: sprowadzona z Francji za astronomiczna sume, wyposazona (mesdames et messieurs) w silnik V-12 i hamulce na cztery kola, rozwijajaca zawrotna predkosc osiemdziesieciu mil na godzine, zachwycajaco kremowa hispano-suiza H6 z czerwona tapicerka.
– Czeka na nas? – pyta Pran hidzrow. Ci potwierdzaja.
Szofer wklada kufry do bagaznika, wladczym gestem naciska klakson i zapuszcza potezny silnik. Mali ulicznicy pierzchaja na boki, gdy auto w tumanach kurzu rusza w droge po zatloczonych ulicach. Serce zlanego potem Prana bije radosniej pod gruba burka.
Pod wplywem szalonego pedu odzywa w nim nadzieja, ze uda mu sie wyprzedzic sily zametu czyhajace na jego krocze.
Lahore zostaje za nimi. Teraz otacza ich otwarta przestrzen. Pran dostrzega, ze obicia siedzen udekorowane sa wizerunkiem golebia i polksiezyca. Ten sam wzor powtarza sie na epoletach szofera i w formie subtelnej inkrustacji na drewnianej tablicy rozdzielczej. Nizinna kraina pol uprawnych stopniowo zaczyna sie faldowac, przechodzi w coraz wyzsze wzgorza. Auto z turkotem pokonuje wyboiste trakty, zdecydowanie niesprzyjajace biciu rekordow szybkosci. Wiesniacy przystaja, by na nich spojrzec, a potem klekaja lub klaniaja sie w pas, gdy ryczacy oblok kurzu mija ich pole.
Przejezdzaja przez male miasteczko i tu wywoluja podobna reakcje. Sklepikarze skladaja dlonie w gescie powitania, przechodnie ustepuja im miejsca. Po jakims czasie hidzra dotyka ramienia Prana.