CZESC IV. BOBBY PIEKNIS
Za wysokimi murami bombajskiego domu przycupnal niewielki dziedziniec, odgrodzony od popoludniowego zgielku i chaosu Falkland Road. Krzata sie po nim jakis mlodzik z miotla. Macha nia bezladnie, nerwowo broniac przed tumanami kurzu nowych spodni o europejskim kroju. To nie jest praca dla niego. To zajecie dla kobiet sluzacych.
Po kilku minutach uznaje zadanie za wykonane. Rzuca miotle w kat, prostuje sie i zapala papierosa. Trzyma go z gracja, w jednej chwili zmieniajac sie ze slugi w uczestnika cocktail party. Dla zwiekszenia efektu krzyzuje nogi i opiera sie niedbale o mur. Urodzony elegancik. I prozniak.
Mur wyglada, jakby mial sie za chwile rozpasc. Niebezpiecznie zapadniety posrodku, wyrasta mniej wiecej na wysokosc oczu doroslego czlowieka i dzieli ciasne podworko na dwie nierowne czesci. Spomiedzy cegiel wykrusza sie zaprawa. Same cegly poukladano byle jak jedna na drugiej, bez zbytniej troski o efekt koncowy. Zalosny stan muru rzuca sie w oczy tym bardziej, ze budynki po drugiej stronie sa mocne i solidne, choc wolaja o swiezy tynk.
Kiedy chlopak celebruje kolejne zaciagniecie sie dymem, zza muru niespodziewanie wylania sie brodata twarz bialego mezczyzny.
– Robert! – wola brodacz. – Co ci mowilem? Ile razy to ode mnie slyszales? Tyton to narzedzie Szatana, ktore otwiera mu droge do naszych serc!
– Tak – odpowiada Robert, z ponura mina przydeptujac papierosa sandalem.
– „Tak” i co dalej?
– Tak, wielebny Macfarlane.
Choc nie laczy ich zadne fizyczne podobienstwo, akcent mlodego czlowieka jest uderzajaco zbiezny z akcentem brodacza, lacznie z afektowana modulacja glosu, charakterystyczna dla wyksztalconego mieszkanca nizinnych terenow Szkocji. Wielebny Macfarlane unosi krzaczasta brew, przypominajaca male kosmate zwierzatko, ktore oddalilo sie od stada. Z grymasem na twarzy Robert schyla sie, podnosi rozdeptany niedopalek i wsuwa go do kieszeni spodni.
– Bardzo sie na tobie zawiodlem – wielebny kontynuuje kazanie, podrygujac na czubkach palcow po drugiej stronie muru. – Wiem, ze nie mozna oczekiwac od ciebie wzniesienia sie ponad pewien poziom. Nic mysl, ze nie biore tego pod uwage. Ale jestes inteligentnym chlopcem. Masz wszelkie szanse, by wzniesc sie ponad ograniczenia, jakimi Bog w swej madrosci cie obdarzyl. Tyle ze to wymaga wysilku. Musisz walczyc, Robercie! Walczyc!
Wielebny Macfarlane mowi coraz glosniej, az przy wezwaniu do walki jego glos niesie sie przez podworko z sila wyrobiona przez lata nauczania na ulicy. Donosnosc glosu przykuwa uwage kobiety ktora pojawia sie w drzwiach od strony Roberta. Choc jest Europejka, ma na sobie sari. Mlodsza od wielebnego, ktorego sterczaca siwa czupryna swiadczy o jakichs szescdziesieciu latach bojow z zyciem, upiela jasne wlosy w ciasny kok.
– Czandra? – wola.
– Tak, Ambaji? – odkrzykuje Robert.
– Skonczyles robote?
– Tak, Ambaji.
– Czy jestes mu do czegos potrzebny? Wielebny Macfarlane mruczy:
– Powiedz jej, ze tak. Jest nowa dostawa. Chce wszystko sprawdzic.
– Jestem, Ambaji.
– Nowe czaszki? Bardzo dobrze. Powiedz mu, zeby cie za dlugo nie trzymal.
Czandra-Robert odwraca twarz w strone brodacza i sciany.
– Pani mowi…
– Slyszalem – mamrocze wielebny. – A teraz przejdz na druga strone i pomoz mi rozpakowac rzeczy. Przyjechaly az z Edynburga.
– Nazwe miasta wymawia z naciskiem, jakby chcial podkreslic jego znaczenie i nadzwyczajnosc.
Mlodzik przeciaga pod mur skrzynie do pakowania. Staje na niej i pokonuje przeszkode. Po drodze zrzuca obluzowana cegle. Wielebny zakasuje rekawy jak do ciezkiej pracy i prowadzi Roberta do niskiej sali sluzacej za kosciol. Sprzety sa tu proste i surowe. Naprzeciw ciezkiego stolu i pulpitu stoja rzedy lawek bez oparc. Wzdluz scian leza na polkach stosy spiewnikow. Na drugim koncu sali widac podwojne drzwi, zaryglowane gruba drewniana belka. Przez dwucalowa szpare pod nimi sacza sie do srodka odglosy miasta: stukot dwukolek, dzwonki rowerow, wolanie przekupniow. Pomieszczenie jest czyste, lecz demonstracyjnie spartanskie. Jedynym ustepstwem na rzecz wygody jest wentylator u sufitu.
– Masz zwracac sie do mojej zony jej wlasciwym nazwiskiem
– warczy Macfarlane. – Nie chce slyszec w twoich ustach tego belkotu, ktory sobie przyswoila.
– Tak, wielebny Macfarlane.
– To pani Macfarlane. I nie pozwol, zeby cie nazywala Czan-cos-tam. Robert. Elspeth i Robert. Bardzo stosowne imiona.
Drobinki kurzu wiruja w promieniach slonca, gdy obaj przechodza przez kosciol i pna sie waskimi schodami na gore do pomieszczenia, ktore sluzy wielebnemu za sypialnie i laboratorium. Robert zatrzymuje sie w drzwiach, podczas gdy Macfarlane sadzi wielkimi krokami po skrzypiacej podlodze i zamaszyscie otwiera okiennice. Uliczny gwar wdziera sie do srodka, a ciemny pokoj odslania chwalebna prostote.
Wielebny Andrew Macfarlane wierzy, ze sprzatanie jest rodzajem pomniejszej modlitwy, sluzebnej wobec wazniejszych form w rodzaju wiosennych porzadkow czy gimnastyki. W rezultacie zamieszkuje przestrzen o idealnych kantach. Setki ksiazek ulozonych w alfabetycznej kolejnosci na polkach bez sladu kurzu, twarde skladane lozko, zaslane z zolnierska precyzja, podniszczone biurko wolne od niepotrzebnych papierow oraz starannie zamkniete na klucz szafy, pelne niecodziennych przedmiotow badan. Zaden bozek nie hanbi nieskazitelnej bieli scian, zaden frywolny dywan czy mata nie kalaja szlachetnych desek podlogi. Osobista proznosc, uwieziona w podroznym metalowym kufrze wypelnionym ubraniami, dochodzi do glosu dwa razy w miesiacu, ograniczona do malenkiej powierzchni lusterka uzywanego w trakcie przycinania brody. Przez reszte czasu lusterko lezy odwrocone na umywalce. Gdyby strzyzenie brody odbywalo sie czesciej, wiodloby do grzechu. U zrodel patriarchalnego wygladu i niekontrolowanego porostu brody wielebnego lezy dyktat religijnej profilaktyki, a nie poblazanie samemu sobie czy (Boze uchowaj!) estetyczne upodobania. Jak w przypadku pomieszczenia mieszkalnego, nic, co dotyczy czlowieka, nie jest wynikiem slepego trafu czy niedbalstwa.
A jednak w ten duszny swiat Wsaczyla sie odrobina uczucia. Zasada braku wizerunkow zostala zlamana. Na biurku stoi kupiona na bazarze mosiezna ramka mieszczaca dwie fotografie. Robert, ktory czesto bywa w tym pokoju, znow rzuca spojrzenie w jej kierunku. Dwaj mlodzi zolnierze piechoty patrza bezmyslnie w obiektyw aparatu. Dwie rozne pracownie fotograficzne. Dwa rozne odcienie sepii. Dwaj niezyjacy synowie. Ich twarze budza w Robercie nieodmienna fascynacje, choc daremnie szukac w nich rysow rodzicow. Zastygle i stanowcze, sa grobowcem uczucia, ktore rzadzi zyciem tego domostwa. To z ich powodu, Robert wie o tym, Ambaji wziela go do siebie, a wielebny pozwala mu tu byc.
– Miales mi pomagac, a nie bujac w oblokach.
Glos Macfarlane’a przywraca go rzeczywistosci. Robert pomaga wielebnemu podwazyc wieko nieduzej skrzyni i odklada je na bok. Obaj wyjmuja rowkowane deseczki oraz kilka malych skorzanych futeralow z kompletem suwmiarek, regulowanych imadel i ciezkich mosieznych linialow, fest tez skladany ekran na metalowym stojaku, taki jaki Robert widywal podczas projekcji filmow, tyle ze czarny.
Macfarlane wyciaga z kieszeni klucz i otwiera jedna z pokaznych drewnianych szaf. W srodku, troskliwie ulozone na polkach, leza w rzedach ludzkie czaszki. Wielebny patrzy na nie czule.
– Witaj, moja mala Golgoto.
Schyla sie i z samego dolu wyciaga ciezka skrzynie z narzedziami.
– Najpierw zlozymy siatke Lampreya. Trzymaj, a ja dokrece srubki.
Kiedy wielebny dociska listewki, Robert podnosi wzrok na martwych ludzi. Martwi ludzie patrza na niego ze swoich miejsc na polkach. Mimo usilnych staran Robert nie moze przywyknac do tej kolekcji. Pomysl stloczenia ich w tym miejscu napelnia go przerazeniem. Mezczyzni i kobiety, ktorzy kiedys chodzili tu i tam, jadali kolacje, grali na instrumentach czy prowadzili zazarte dyskusje, sprowadzeni do roli naukowych eksponatow. Kiedy zobaczyl to pierwszy raz, omal nie krzyknal. „Smieszne przesady – stwierdzil wtedy Macfarlane, w zadumie obstukujac kostkami palcow glowe Roberta. – Calkiem naturalne dla umyslow takich jak twoj”. Robert odsunal sie wtedy. Ten gest podzialal na niego deprymujaco. Mial wrazenie, ze w oczach wielebnego jego wlasna egzystencja, wypelniona chodzeniem, jedzeniem, sporami, jest tymczasowa; ze granice dzielaca go od eksponatow z szafy bardzo latwo przekroczyc. Teraz pod ostrzalem spojrzen pustych oczodolow pomaga Macfarlane’owi naciagac jedwabna nic na drewniana rame, tworzac siatke, ktora umieszcza na stojaku przed czarnym ekranem.
– Gotowe – mowi Macfarlane z wyraznym zadowoleniem. – Nareszcie mam wszystko do studiow fotograficznych z prawdziwego zdarzenia. A tobie, mlody czlowieku, przypadnie w udziale zaszczyt bycia pierwszym obiektem moich badan.
Robert kurczy sie pod wplywem tych slow. Asystowal juz wielebnemu i choc zajecie nie jest ani trudne, ani przykre, zawsze czuje sie wtedy nieswojo. Kilkakrotnie przeprowadzali eksperyment, ktory Macfarlane nazywa „podazaniem sladami wielkiego Mortona”. Napelniali czaszki drobnym olowianym srutem po same brzegi, potem przesypywali go do szklanych zlewek z podzialka. Tym sposobem odkryli, ze czaszka kobiety z plemienia Naga ma mniejsza pojemnosc niz czaszka rolnika z Biharu. Czaszka kajasthy z Gudzaratu miesci wiecej niz czaszka biharczyka, a czaszka tybetanskiego pasterza ma wieksza pojemnosc niz czaszka kajasthy, rolnika z Biharu, kobiety Naga czy rybaka z Orissy. Wszystkie te odkrycia sa, zdaniem wielebnego, dowodem na wielkosc wielkiego Mortona, choc rozmiary czaszki Tybetanczyka wydaja sie go draznic. Na zadnym z etapow tej pracy pomoc Roberta nie wydawala sie konieczna. Jego rola polegala glownie na wysluchiwaniu teorii wielebnego, czerpanych z bogatego ksiegozbioru o tematyce antropologicznej, zgromadzonego w ciagu trzydziestu lat pracy misyjnej.
Okazuje sie, ze dzieki niepodwazalnej metodzie kraniometrii mozna wyjasnic brytyjska dominacje imperialna w swiecie. Wyniki pomiarow pojemnosci czaszek wybranych przedstawicieli indyjskich plemion daja, zdaniem wielebnego Macfarlane’a, podstawy do wnioskow natury bardziej ogolnej: ze istnieje scisly zwiazek miedzy rozmiarem mozgu a stopniem rozwoju cywilizacyjnego i racjonalnym mysleniem w roznych czesciach swiata. Zajmujacy dol drabiny mieszkancy poludniowej Jawy czy Hotentoci niewiele roznia sie od malp czlekoksztaltnych pod wzgledem pojetnosci (a takze budowy twarzy i szczeki). Grupa hindustanska, do ktorej nalezala wiekszosc wlascicieli czaszek z kolekcji wielebnego, plasuje sie w gornej polowie drabiny. Na szczycie jest Europejczyk, ktoremu czaszka o pojemnosci stu cali szesciennych daje o wiele wieksze mozliwosci rozwoju mozgu niz pograzonym w mrokach barbarzynstwa Peruwianczykom (dziewiecdziesiat jeden cali szesciennych) czy dzikusom z lasmanii (osiemdziesiat szesc cali szesciennych). Stad wzielo sie Imperium. Wielebny oczywiscie przyznaje, ze metoda mierzenia pojemnosci czaszki jest prymitywna i przestarzala, ale teraz doczekal sie przyrzadow, ktore wzniosa jego dociekania na wyzszy poziom.