CZESC III. BIALY CHLOPIEC
Droga prowadzaca do Amritsaru wydaje sie Jiwanowi Singhowi bardzo spokojna. Mlaskajac jezykiem, wskazuje ja bratu. Nizszy o glowe i mlodszy o rok Abhay przytakuje z powazna mina. Droga jest pusta. Dzien upalny. Chlopcy machaja nogami, mruza oczy przed sloncem i raz po raz cmokaja. Widac wtedy ich zepsute zoltawe zeby, najbardziej rzucajaca sie w oczy spuscizne po ojcu. Woz w tumanach kurzu toczy sie naprzod z ladunkiem glinianych garnkow, ktore klekocza przy kazdym wstrzasie i kazdej koleinie. Bezimienny bawol rodziny Singhow, unieruchomiony miedzy dwoma dyszlami, macha ogonem, zganiajac muchy z koscistego zadu.
Kobiety w wiosce mowia, ze garncarz Bishen Singh nie grzeszy rozumem, jedyne, do czego sie nadaje, to plodzenie synow. Ma ich szesciu; umarlo tylko dwoch. To zadna sztuka plodzic dzieci. Wszyscy synowie Bishena Singha maja po nim tepote i paskudne zeby. Bishenowi Singhowi naprawde brak piatej klepki. Tylko on mogl wpasc na pomysl wyslania synow na targ do Amritsaru w takiej sytuacji. I tylko synowie Bishena Singha mogli bez jednego pytania zabrac przypadkowego wedrowca, ktory teraz drzemie obok nich na wozie.
Woz toczy sie wolno do Amritsaru. Sahib, ktory sposobem mowienia wcale nie przypomina sahiba, budzi sie i zaczyna drapac.
– Daleko jeszcze? – pyta.
– Godzina, sahib – odpowiada Jiwan Singh.
Mlody nieznajomy kiwa glowa, chwyta palcami przod przepoconej koszuli khaki i potrzasa nia, wietrzac lsniaca od potu piers. Potem znow zapada w sen. Przespal caly ranek. Gdyby nie spal, dostrzeglby niespokojne twarze wartownikow przy moscie kolejowym albo gruzy ostatniej mijanej wioski, zbombardowanej w odwecie przez samoloty sahibow. I wyczulby zlowroga cisze. Od samego rana maly woz zanurzal sie w niej coraz glebiej.
Tego rodzaju cisza potrzebuje czasu. Zalegala stopniowo od paru miesiecy, po kazdym straszliwym wydarzeniu coraz bardziej zlowieszcza. Pendzab to spichlerz Indii Brytyjskich. I nieustajace zrodlo rekrutow. Dla sahibow ta nizinna kraina pol poprzecinanych kanalami nawadniajacymi i rzekami o niskich blotnistych brzegach jest wszystkim, a ostatnio czuli, ze wymyka im sie z rak. Zaczelo sie od poglosek. Tajne rozmowy Hindusow z Rosjanami i Niemcami. Bolszewizm, bunt – nieuchronne skutki edukacji miejscowej ludnosci, jak utrzymuja zwolennicy rzadow twardej reki. Ulotki rozlepiane w miejscach publicznych. „Badzcie gotowi zabijac i umrzec”. Pozniej pojedyncze znaki. Marsz hindusow, do ktorego dolaczyli muzulmanie. Okrzyki: „Mahatma Gandhi ki-jay!”. Tance na ulicach i bicie w bebny. Religijni wrogowie pijacy z jednego kubka. Sahibowie zaczeli liczyc bron i mowic miedzy soba, ze czas rozmow sie skonczyl. Na domiar zlego zolnierzy dziesiatkowala grypa. I tak niewiele bylo bialych twarzy w brunatnym morzu, jakie ich otaczalo. Jak Pendzab dlugi i szeroki, w klubowych palarniach toczyly sie dyskusje o mocnym rzadzie, zbrojnym uderzeniu, i to zdecydowanym.
Atmosfera gestniala. Zaczely sie masowe wiece. Babu z Kongresu nawolywali do strajkow. Tlum na meczu krykieta wdarl sie na boisko, zniszczyl bramke, powyrywal paliki i groznie nimi wymachiwal. Przyszly nocne aresztowania. Przywodcow ruchu narodowego wywieziono poza granice stanu. Inny bezladny rozwscieczony tlum zgromadzil sie w Aitchison Park, w niebezpiecznej bliskosci dworca kolejowego i telegrafu. Ktos rzucil kamieniem w strone schludnych rzadowych bungalowow, skrywajacych schludne anielskie zony i anielskie dzieci w schludnych ubrankach. Oczywiscie zolnierze otworzyli ogien. Wypalona sloncem trawe zaslaly trupy. Od tego sie zaczelo.
Wreszcie na rozedrganym z goraca horyzoncie ukazuja sie mury miasta. Sahib budzi sie, gdy woz przejezdza przez brame Ghi Mandi. Na jego widok angielscy zolnierze otwieraja usta ze zdumienia. Jeden z nich podchodzi blizej z wycelowanym w ich strone karabinem, ale nie kaze im zejsc. Jiwan, Abhay i sahib wjezdzaja do spalonego, pograzonego w ciszy miasta.
– Dalej juz pojde – mowi Pran. – Dziekuje.
Chlopcy kiwaja glowami i mlaskaja slowa pozegnania. Zostawiaja Prana obok kupy gruzow, wypalonego szkieletu Alliance Bank.
Dzialy sie tu straszne rzeczy. Przerazajace. To miejsce pulsuje od wspomnien. Solidne drewniane meble wywlekane na ulice i oblewane nafta. Wykrzywiona w krzyku i czerniejaca twarz dyrektora banku, pana Thompsona, spalonego zywcem przez wyjaca tluszcze.
Na widok Prana ludzie przystaja, posylajac mu nienawistne spojrzenia. Od prawie dwoch tygodni jedynymi sahibami w miescie sa patrolujacy je wojskowi. Kobiety i dzieci sahibow przewieziono do fortu Gobind Garh. Skad nagle ten chlopiec, ktory spaceruje po ulicach i przyglada sie zgliszczom niczym turysta? Ponad okopconymi dachami wyrasta lsniaca kopula Zlotej Swiatyni. Niepomny wrogich reakcji przechodniow, Pran zmierza w jej kierunku.
Miasto naszpikowane jest wspomnieniami. Podpalenia i pladrowanie. Po bankach poczta. Potem posterunek policji. Angielskie sklepy na Hali Bazaar. Biali zatluczeni na smierc. Pani Easdon, lekarka w szpitalu, smaruje sobie twarz czarnym atramentem i w pospiechu wklada sari, gdy na dole w aptece napastnicy rozbijaja butelki i gwalca anglo-hinduskie siostry. Gdzie indziej, w spokojnym miescie Dzalandhar, wieczorne przyjecie u generala przerywa nadejscie telegramu. „Spodziewalem sie tego – mowi general niespokojnemu poslancowi. – Szykuje sie niezla zabawa”. Goscie odprowadzaja go na werande Flagstaff House z drinkami w rekach i machaja mu na pozegnanie.
Pran nie zapuszcza sie glebiej w Dzalijanwala Bagh. Czuje tu zlowroga aure nieobecnosci i mija to miejsce szybkim krokiem. Jedyny ruch odbywa sie nad ziemia. To para jastrzebi, ktore ciagle kraza w powietrzu, choc minal juz tydzien. Wejscie jest waskie i prowadzi ku czemus, o czym Pran nie wie, a czego nie chce ogladac. Rozlegly plac, otoczony ze wszystkich stron wysokimi murami, idealny na potrzeby wielkich zgromadzen.
Tydzien temu… Popoludniowe cienie wydluzaly sie coraz bardziej, gdy piecdziesieciotysieczny tlum sluchal przemowy nawolujacej do nieposluszenstwa wobec nowego prawa. Waskie przejscie bronilo wozom pancernym dostepu na plac, co wyprowadzilo generala z rownowagi, gdyz mial nadzieje uzyc ciezkich karabinow maszynowych. Panowal niemilosierny upal, a generalowi jak zwykle dokuczal nieznosny bol, z ktorym nie zdradzal sie przed nikim, a ktory towarzyszyl mu od lat. I choc dwukrotnie pogruchotane nogi wysylaly w gore plecow, ku glowie, strumien klujacych szpilek, general jako dowodca przyjmowal za punkt honoru nieokazywanie slabosci przy podwladnych. I zamiast sie skarzyc, wprowadzil na plac piecdziesieciu uzbrojonych w karabiny sikhow i Gurkhow i ustawil ich w szeregu.
Wydawca Durgas Das stal na podwyzszeniu i sledzil wzrokiem samolot rozpoznawczy krazacy nad zgromadzonymi. Przerwal przemowienie, poniewaz ryk silnikow calkiem zagluszal jego slowa. Kiedy zolnierze wbiegali na Dzalijanwala Bagh, popatrzyl ponad glowami tlumu i wzniosl powalana farba drukarska reke do czola. Ludzie odwrocili sie. Ich wzrok spoczal na intruzach. Zolnierze przyklekneli. Przez krotka chwile nic nie macilo ciszy.
I wtedy zolnierze bez ostrzezenia otworzyli ogien.
Das widzial, jak padaja pierwsi zabici; jakby podmuch wiatru powial po polu kukurydzy i przygial ja ku ziemi. Ktos zlapal go i sciagnal z mownicy. Jedyne wyjscie znajdowalo sie za linia zolnierzy. Ludzie w panice tratowali sie nawzajem, usilujac wspiac sie na mury. General rozkazal zolnierzom mierzyc w najgestszy tlum. Jego ludzie strzelali i przeladowywali bron, strzelali i przeladowywali. W przerwach miedzy salwami, kiedy zmieniali magazynki, panowala martwa cisza.
Zastepca komendanta miejscowej policji stal obok generala i patrzyl. „Daje pan tym ludziom nauczke – powiedzial. – Popamietaja na dlugo”. General skinal glowa. Jego zolnierze wystrzelili tysiac szescset piecdziesiat naboi.
Jak zastepca komendanta, general tez myslal o kulach poslanych w tlum w kategoriach pedagogicznych. Z punktu widzenia etyki przedstawiciele ciemnoskorych ras sa jak dzieci, a on spelnia najwazniejsza powinnosc bialego czlowieka w Azji – wytycza jasna granice. Jego kule przypominaly znaczenie slowa „prawo”. Powtarzajcie za mna…
Po mniej wiecej dziesieciu minutach general wydal rozkaz wycofania sie. Zanim zasiadl do kolacji, nad placem juz krazyly jastrzebie i sepy. Stosy cial lezaly pod scianami. Studnia w rogu byla wypelniona nimi po brzegi. Krewnych, ktorzy z zapadnieciem ciemnosci przyszli na plac w poszukiwaniu swoich bliskich, zaczely atakowac szakale i zdziczale psy. Od osmej obowiazywala godzina policyjna. Wiekszosc mieszkancow miasta za bardzo bala sie konsekwencji jej naruszenia, wobec czego ranni lezeli na placu do rana. Szpital Jubilee prowadzili Europejczycy. Ani jeden ranny nie zglosil sie tam po pomoc.
Nazajutrz palono na stosach po piec cial naraz. Ludzie pospiesznie pozbywali sie dowodow, ze ich krewni brali udzial w zgromadzeniu. Nikt nie wiedzial, ile osob zginelo. Europejczycy zwolali narade, w trakcie ktorej naczelny lekarz usilowal przekonac innych o koniecznosci zbombardowania miasta. Gdyby decyzja nalezala do niego, dokonczylby dziela zniszczenia. Po poludniu general wezwal hinduskich przywodcow do Kotwal. „Jestem zolnierzem – oznajmil warkliwym urdu, do jakiego przywykl na placu apelowym. – Dla mnie pola bitwy we Francji i Amritsarze to jedno i to samo. Chcecie wojny, powiedzcie to wyraznie. Chcecie pokoju, natychmiast otworzcie sklepy. Informujcie mnie o wichrzycielach. Beda rozstrzeliwani. Macie sluchac moich rozkazow”.
Pran przyspiesza kroku. Po tygodniu stanu wyjatkowego w miescie panuje smrod. Czuc nadpalone drewno. Stosy psujacych sie odpadkow. Slodkawa won palonych cial, gryzacy zapach zweglonych sari z jedwabiu, ktorymi po starciu na proszek mozna tamowac krwotok. Pran widzi w przelocie zloto i wode na koncu ulicy. To swiatynia na wyspie, oblana wodami jeziora. Zastygly w bezruchu krawiec ze zobojetniala twarza siedzi przed sklepem. Na waskiej ulicy mija Prana niewielu ludzi. Ida pieszo, poniewaz general zarekwirowal wszystkie dwukotki i rowery na potrzeby armii.