CZESC VII. IMITATOR
Liniowiec doplywa do portu. Jego dziob wbija sie czarnym klinem miedzy budynki barwy gliny, przez co wydaja sie jeszcze bardziej niepozorne. Posrod szeregu blaszanych dachow jest obcym cialem, majacym w sobie cos zlowieszczego. Wraz z pojawieniem sie statku kobiety ruszaja na nabrzeze. Niektore pchaja reczne wozki, inne niosa misy pelne bananow, orzeszkow ziemnych i wedzonych ryb, zawinietych w liscie palmowe. Robotnicy portowi formuja zywy lancuch. Ogniwo po ogniwie worki i skrzynki wedruja do magazynow. Kobiety tymczasem rozkladaja swoje ladunki na ziemi i kucaja obok. Gdy biali ludzie wysiadaja z szalupy, na nabrzezu dziala juz regularny targ, do ktorego dolaczaja zebracy, psy oraz policjanci, palkami torujacy przejscie do komory celnej. Przybysze mruza oczy przed sloncem. Miejscowe kobiety udaja, ze na nich nie patrza, ale w glebi duszy cieszy je widok plam potu pod pachami swiezych koszul i nerwowe rozgladanie sie wokol w obawie przed kontaktem wzrokowym z tubylcami.
Jonathan patrzy na Afryke i robi mu sie nieswojo. Odnajduje w niej cos znajomego. Daszek tropikalnego helmu przeslania mu czesc pola widzenia. Wzdluz nabrzeza cumuja wysluzone frachtowce. Z przepastnych wnetrz wypluwaja towary w puszkach oraz blache falista, zwalniajac miejsce dla oleju palmowego, tytoniu i beli bawelny. Tragarze zwijaja sie jak w ukropie. Wbiegaja jeden za drugim po niestabilnej kladce i zrzucaja ladunek w czeluscie statku, poganiani przez nadzorcow z lista towarow i rewolwerami w kaburach. Przed jednym ze statkow kontyngent zolnierzy z Indii Zachodnich czeka na rozkaz zaokretowania. Ponad nimi goruje pobielony fort, w ktorym przetrzymywano niewolnikow. Patronuje mu swiety Jakub, choc rownie dobrze moglby to byc swiety Jerzy czy Jan; jeden z tych angielsko brzmiacych swietych o surowych zasadach moralnych, ktory w walce dal swiadectwo odwagi. Z kruszacego sie muru wystaje lufa szesciocalowego dziala wycelowanego w morze. Poszczegolne skladniki tej scenerii sa dla Jonathana nowoscia, choc panujaca tu atmosfera wydaje mu sie znajoma. Po latach spedzonych w Europie wrocil do swiata rozdartego na dwoje. Jedna czesc tkwi zasklepiona w przeszlosci, druga rwie naprzod. Jonathan zna logike, jaka sie za tym kryje. Ma to zakodowane z tamtego zycia.
W komorze celnej antropolodzy czekaja na sprawdzenie dokumentow. Tymczasem urzednicy uwijaja sie przy ogromnym transporcie alkoholu. Zapach dzinu z paru przypadkowo rozbitych butelek wypelnia duszna, zatloczona hale. Rozstrojony Jonathan przyglada sie krzataninie. Przedmioty, z ktorymi sie w Anglii oswoil, rejestry, poduszeczki do pieczatek, mundury, znow pojawiaja sie w nieznanym srodowisku. Parasole chronia ludzi przed sloncem, nie przed deszczem, twarze ich wlascicieli to nic niemowiace czarne zera wystajace znad sztywnych kolnierzykow.
Profesor przechadza sie po hali, stukajac w skrzynki laska i wchodzac tragarzom w droge. Morgan, ktoremu wyplywajacy spod korkowego helmu pot zalewa oczy, nachyla sie do Gittensa.
– Popatrz na Bridgemana.
Gittens patrzy na Bridgemana. Obiekt obserwacji walesa sie po hali przygnebiony i posepny.
– Racja, nie jest soba.
– Widze. To trwa od tygodni. Moze powinnismy cos powiedziec?
– Co na przyklad?
– Nie wiem. Zapytac go, co sie dzieje.
Gittens rzuca mu miazdzace spojrzenie. Morgan unosi rece w gescie oznaczajacym, ze przyjmie wszelkie mozliwe zarzuty pod swoim adresem: oskarzenie o sentymentalizm, wscibstwo czy zniewiescialosc. W trakcie podrozy z Marsylii Gittens dal mu wyraznie do zrozumienia, czego mu brak. Na przyklad wyczucia. I powsciagliwosci. Wychodzi na to, ze najlepiej nie pytac Bridgemana, co sie dzieje.
Jakis przekupien staje przed nimi z koszem pelnym niewielkich drewnianych figurek. Kiedy obaj machaja odmownie reka, idzie naprzykrzac sie Bridgemanowi.
– Figurka, panie?
Jonathan spoglada na rzezby. To postacie Anglikow, mali kolonia-lisci w bialych mundurach i monstrualnych helmach na glowie. Ich oczy, usta i nosy sa przesadnie wielkie i wyraziste. Sztywni i wyprostowani wygladaja niezmiernie oficjalnie.
– Ile?
Mezczyzna podaje cene. Jonathan targuje sie i po paru minutach w jego torbie laduja dwie figurki. Sprzedawca odchodzi, a Jonathan wraca do negocjacji z urzednikami i pilnowania rozladunku bagazy ekspedycji.
Od tygodni jest nieobecny duchem. Pochlaniaja go mysli o Star. Jego wewnetrzny projektor wyswietla mu na okraglo scene w barze: Sweets siada, caluje Star. Siada. Caluje Star. Siada, caluje, siada, caluje. Te same kadry powtarzane do znudzenia. Jonathan nie potrafi uporzadkowac zametu mysli wywolanego tym pocalunkiem. Wcisniety w fotel umyslu, z drzacymi kolanami wspartymi o czerwony plusz oparc rzedu przed nim, zmuszony mruzyc oczy, chcialby opuscic widownie, ale przygwazdza go do miejsca ta bezladna cizba ludzka.
W trakcie podrozy statkiem wiekszosc czasu spedzal na lezaku. Zza ciemnych okularow wpatrywal sie w Atlantyk. Kazdego dnia przesiadywal na pokladzie godzinami i tak dlugo obserwowal linie zetkniecia wody i nieba, az wyparl ja ze swiadomosci, a jego swiat stal sie jednolita, ruchoma szara masa. Wieczorami stal przy balustradzie i patrzyl na necaca ton rozkolysanej wody uderzajacej o burte.
Wsparty o te sama balustrade, obserwowal profesora Chapela w trakcie porannej przechadzki. Wladcza, imponujaca postac wypinala brzuch i rozchylala nozdrza niczym wrota. Profesor przypominal wlasciciela ziemskiego, ktory w swej laskawosci wpuszcza swieze powietrze, by poswawolilo we wlosciach jego pluc. Kiedy zdjal paname, zeby otrzec z potu lysiejaca czaszke, ta zajasniala oslepiajacym blaskiem. Kiedy wiatr rozwial mu resztki siwych wlosow, te utworzyly wokol glowy aureole. Stanawszy twarza w twarz z tak jawnym swiadectwem niezwyklosci, Jonathan nabral otuchy. Mial przed soba madrego, dobrego czlowieka. Ciagle byl jego asystentem. Obaj byli na najlepszej drodze do poszerzenia granic antropologii. Czy moglby marzyc o bardziej chlubnym celu?
Ale bez Astarte antropologia wydaje sie mniej kuszaca niz przedtem. Obrany kurs budzi watpliwosci, igla kompasu drga i wiruje wokol tarczy. Jonathan szuka w pamieci, co czytal o podroznikach, o tym, jak radza sobie z osamotnieniem. Star byla ostatnim kawalkiem jego ukladanki. Dopiero z nia Jonathan Bridgeman bylby caloscia.
Po zalatwieniu formalnosci zwiazanych z odprawa Jonathan chowa do kieszeni formularze opatrzone nieczytelnymi pieczeciami licznych urzednikow i rusza przez hale w poszukiwaniu reszty. Czekaja na niego w towarzystwie wysokiego mlodego Murzyna bez butow, w bialych szortach, fezie i bialym chalacie z wysokim kolnierzykiem.
– To Famous – oznajmia profesor.
– Famous – potwierdza mezczyzna z usmiechem. – Wielki boy w ICR. Kierowac trzy malych boy. Przyjechac zabrac was do ICR.
Imperial River Club przezywal na pewno lepsze dni, ale trudno jednoznacznie stwierdzic, kiedy to bylo. Bungalow, stojacy na spekanej ziemi w samym srodku parceli polozonej powyzej poziomu delty rzeki, moze poszczycic sie podjazdem oznaczonym pomalowanymi na bialo kamieniami, masztem z wyplowialym Union Jackiem na szczycie oraz para miniaturowych armat umieszczonych po obu stronach frontowej werandy, ktorych rdzewiejace lufy wycelowane sa w miasto. Od plazy dzieli go mniej wiecej pol mili. Wystarczajaco daleko, by stlumic odglosy z nabrzeza i targu; za blisko, by uchronic przed odorem sciekow, ktory wdziera sie przez okna w dni, kiedy wiatr nie wieje od morza. Smrod po czesci tlumaczy odosobnienie tego miejsca. Smrod oraz fakt, ze kierownictwo nigdy nie zdobylo sie na posadzenie wokol drzew, ktore dawalyby schronienie przed piekacym nieznosnie sloncem. W wietrzne dni drobny piasek przesypuje sie po podlodze, gromadzi w katach i wzlatuje w gore, by osiasc na powierzchni drinkow.
Sami czlonkowie klubu tworza gromade niepoprawnych indywiduow, traktujacych przybyszow niemila mieszanka zazdrosci i lekcewazenia. Lekcewazenie to uniwersalna postawa, jaka wobec nowicjuszy przyjmuja starzy wyjadacze w koloniach. Zazdrosc to produkt lokalny. Jej przedmiot moze byc rozny: psychika przybysza, jeszcze nie zmeczona wiecznymi upalami, albo wnetrznosci wolne od nieokielznanych afrykanskich bakterii. Czasem wyglad, czasem zona, a czasem zwykla umiejetnosc cieszenia sie zyciem na wybrzezu, ktora u czlonkow Imperial River Club dawno zanikla. Zazdrosc towarzyszy im od zawsze, a wraz z nia obietnica przyjemnosci, jakiej doznaja, wyzbywszy sie jej. Predzej czy pozniej nowicjusz stanie sie starym wyjadaczem, tak samo ogorzalym i zgorzknialym jak cala reszta. Owa schadenfreude ujawnia sie szczegolnie podczas pogrzebow. W ciagu miesiaca odbywa sie ich kilka. Kiedy ktos rozstaje sie z zyciem (na tym wybrzezu ludzie nie umieraja, lecz rozstaja sie z zyciem, co zaklada pewna doze ich winy i moralnej ulomnosci, sugeruje uleganie slabosciom), czlonkowie klubu pija wiecej niz zwykle i oddaja sie rozwazaniom o znakach zwiastujacych nieszczesny koniec oraz o tym, co nieboszczyk zaniedbal. Gdyby bral wiecej chininy, bardziej dbal o siebie, nie zadawal sie z tyloma miejscowymi dziewczetami albo po prostu po trzeciej kolejce przerzucal sie na wode sodowa…
Jako uczeni, antropolodzy podlegaja szczegolnie krytycznemu osadowi. Uwagi na ich temat padaja glownie w prywatnych rozmowach, goscie moga wiec rozlokowac sie w pokojach bez szczegolnych przykrosci ze strony starych wyjadaczy. Jest jeszcze tyle do zrobienia. Ladunek wyprawy pozostal w magazynie na nabrzezu. Trzeba zdobyc kilka pozwolen i skontaktowac sie z kilkoma urzedami. Wkrotce pod siedzibe klubu zajezdza w sluzbowym aucie jakis oficjel. Przedstawia sie jako Smith i pokazuje Jonathanowi przepustke opatrzona mnostwem pieczeci i podpisow niezmiernie waznych osobistosci. „Posiadacz tego dokumentu – glosi napis – moze przebywac w kazdym wybranym przez siebie miejscu i nosic kazdy mundur wedle uznania. Wszystkie osoby podlegajace prawu wojskowemu zobowiazane sa do okazania mu wszelkiej pomocy”.
– Z jednej strony ciebie to nie dotyczy – oznajmia Smith – ale z drugiej tak.
Smith zamyka sie na chwile w pokoju razem z profesorem. Po wyjsciu kladzie plik papierow na stole w palarni.