CZESC I. PRAN NATH

Pewnego popoludnia, kilka lat po nastaniu nowego stulecia, czerwonawy pyl, bedacy kiedys zyzna gorska gleba, wiruje w powietrzu. Opada na jezdzca, ktory mozolnie brnie przez wawozy, przecinajace tereny po poludniowej stronie gor. Wysusza mu gardlo, pokrywa ubranie, zatyka pory rozowej, zlanej potem angielskiej twarzy.

Jezdziec nazywa sie Ronald Forrester i jest specjalista od pylu. A raczej od walki z pylem. Czlonkow europejskiego klubu w Simli ciagle bawi zart ukuty od jego nazwiska: Forrester the forester. Pare razy probowal wyjasnic swoim hinduskim podwladnym w departamencie sens tego dowcipu, ale nie zrozumieli. Uznali, ze jego nazwisko pochodzi od wykonywanego zajecia. Sahib Drzewiarz. Jak sahib Inzynier czy pan Sedzia.

Sahib Forrester walczy z pylem za pomoca drzew. Spedzil w gorach siedem lat. Objezdzal wzgorza zzerane erozja, sadzil ochronne pasy mlodych drzewek, uczyl wiesniakow, jak chronic glebe, i wprowadzal rozporzadzenia zabraniajace wycinki lasu i wypasu bydla bez stosownego zezwolenia. Dlatego najlepiej ze wszystkich rozumie ironie swojej obecnej sytuacji. Nawet teraz, na urlopie, praca towarzyszy mu na kazdym kroku.

Pociaga lyk slonawej wody z manierki i wypreza sie w siodle, gdy kon potyka sie, by zaraz potem odzyskac rownowage i stracic w dol kamienie, ktore podskakuja po stromym, jalowym zboczu. Jest pozne popoludnie. Przynajmniej upal zelzal. Nad glowa wisza olowiane chmury, brzemienne monsunem, ktory nadejdzie lada dzien. Forrester pragnie, by nadszedl jak najszybciej.

Przyjechal w te strony wlasnie dlatego, ze brak tu drzew. Na placowce, rozparty na werandzie rzadowego bungalowu, pomyslal kiedys przewrotnie, ze bezdrzewna okolica swietnie nadalaby sie na wypoczynek. Ale teraz wcale mu sie tu nie podoba. To niegoscinna ziemia. Nawet dla roslinnosci. Z wyjatkiem rzadko rozsianych poletek, pracowicie nawadnianych przez wiesniakow za pomoca sieci rowow i kanalow, jedynymi roslinami sa kepki klujacej pozolklej trawy i karlowate cierniste krzewy. Ten wyschly krajobraz dziala na Forrestera przygnebiajaco.

Kazdego ranka, kiedy slonce zaczyna ogrzewac namiot, sny Forrestera nabieraja marszowego tempa. Sny o drzewach. Regimenty himalajskich cedrow, miarowo pnace sie w gore i schodzace w doliny niczym angielscy zolnierze, tyle ze przystrojone w igly. Nim, sal i palisander. Baniany o mackowatych korzeniach i ciemnym listowiu, przeslaniajacym blekit nieba. Pojawiaja sie nawet angielskie drzewa, ktorych nie widzial od lat. Deby o przedziwnych ksztaltach i wierzby placzace mutuja w rytmie powolnego kroku paradnego, gdy przewraca sie z boku na bok. Przez te sny zlewa go pot, trawi niepokoj, chwyta gniew, ze lasy, jego lasy, przeobrazily sie w cos rozedrganego i glupawego. W widowisko towarzyszace glownemu przedstawieniu. W drzewna komedie muzyczna. Zanim zdola sie ogolic, czerwonawe struzki potu zmieszanego z pylem zaczna splywac mu z czola. Forrester wie, ze nikogo nie moze za to winic. Tylko siebie. Wszyscy naokolo twierdzili, ze to nieodpowiedni czas na wyprawe na poludnie.

Gdyby go spytac, mialby klopot z odpowiedzia na pytanie, co tu wlasciwie robi. Byc moze przyjechal tu z przekory, poniewaz o tej porze roku wszyscy ruszaja na polnoc zazyc chlodu wzgorz. Spedzil trzy tygodnie, jezdzac bez celu to tu, to tam w poszukiwaniu czegos. Tyle ze nie jest do konca pewien, czego szuka. Czegos, co wypelni pustke. Do niedawna zycie wsrod wzgorz zupelnie mu wystarczalo. Naturalnie samotne. W przeciwienstwie do niektorych kolegow Forrester rozmawia ze swoimi podwladnymi i szczerze interesuje sie ich zyciem. Ale roznice rasowe trudno pokonac, poza tym nigdy nie byl towarzyski, nawet w czasie studiow. Stad wieczny dystans miedzy nim a innymi.

Zwyczajni mezczyzni nadaliby tej pustce kobiecy ksztalt i poswiecili urlop polowaniu na zone podczas herbatek i rozgrywek polo w Simli. Tymczasem Forrester, czlowiek skomplikowany i malomowny, postanowil sprawdzic, jak wyglada zycie bez drzew. I odkryl, ze za nim nie przepada. Przynajmniej jakis postep. Dla Forrestera najlepszy sposob na zycie to oddzielic rzeczy lubiane od nielubianych. Sek w tym, ze zawsze znajdowal tak niewiele do wpisania po stronie pozytywow. Przemierza wiec wawozy i pustkowia barwy khaki, marzac o drzewach i czekajac na cos – cokolwiek – co wypelniloby mu dusze.

To cos znajduje sie nie dalej niz o mile w linii prostej, choc wziawszy pod uwage pofaldowanie dzikiej drogi, odleglosc jest ze dwa razy wieksza. W miare jak slonce zniza sie ku zachodowi, Forrester dostrzega refleksy swiatla tanczace na metalu i rozowa plame odbijajaca od brazowej ziemi. Zatrzymuje sie i patrzy, nieruchomiejac w siodle niczym kawalerzysta podczas defilady. Czuje niezrozumiale dla siebie zaciskanie sie szczek. Od poltora dnia nie widzial zywej duszy. Stopniowo rozroznia postacie. Wiesniacy, z wygladu radzputowie, prowadza wielblady. Eskortuja przesloniety tkanina rozkolysany palankin, niesiony na ramionach przez czterech z nich.

Zanim pochod zblizyl sie do Forrestera na odleglosc glosu, slonce prawie juz ginelo za widnokregiem. Krwawa czerwona poswiata w pojedynku z ciezka olowiana chmura. Forrester czeka. Jego kon przestepuje z nogi na noge na brzegu wyschnietego strumienia. Mezczyzni dzwigajacy palankin zatrzymuja sie w pewnej odleglosci i stawiaja swoj ladunek na ziemi. W ogromnych rozowych turbanach, z przesadnie dlugimi wasiskami, taksuja spoconego Anglika jak kupcy szacujacy wartosc wolu. Osiem par czarnych oczu, zaciekawionych i niewzruszonych. Reka Forrestera mimowolnie wedruje ku szyi.

Do przodu przesuwa sie chudy, blady mezczyzna w srednim wieku, w dhoti i przybrudzonej bialej koszuli, z czarnym parasolem pod pacha. Przypomina urzednika kolei albo prywatnego nauczyciela. Jego wyglad kloci sie z ta jalowa kraina. Najwyrazniej to on przewodzi grupie. I najwyrazniej jest niezadowolony, ze jego sludzy nie czekali na polecenie zatrzymania sie. Przepchnawszy sie naprzod, nisko klania sie Forresterowi, ktory w odpowiedzi dotyka brzegu swego topi. Juz ma przemowic w hindi, gdy nieznajomy wita sie z nim po angielsku.

– Zanosi sie na deszcz, prawda?

Obaj patrza w niebo. Jakby na potwierdzenie tych slow, wielka kropla spada na twarz Forrestera.

Ogien i woda. Ziemia i powietrze. Medytuj o tych przeciwienstwach i pogodz je. Zwin ciasno, a potem poslij ruchem spiralnym w glab mrocznego tunelu, by na nowo polaczyly sie w jedna calosc z innymi przejawami wielkiej jednosci rzeczy, nazywanej Bogiem. Mysl moze wedrowac w ten sposob, przeslizgiwac sie od czesci ku calosci, miekko niczym wysmarowana olejkiem reka masazysty. Amrita zaluje, ze nie moze oddac sie mysleniu na zawsze. To bylaby prawdziwa slodycz! Ale Amrita jest tylko kobieta i „zawsze” nie bedzie jej dane. Z braku nieskonczonosci rozciagnie czas, ktory ma, przedac z niego cieniutka nic.

Wewnatrz palankinu jest goraco i duszno. Zapach jedzenia, zastarzalego potu i wody rozanej miesza sie z innym – ostrym i cierpkim. Reka Amrity kolejny raz siega po mala szkatulke z drzewa sandalowego, wypelniona ciemnymi kulkami. Amrita patrzy na swoja reke, jakby patrzyla na weza pelznacego po kamiennej posadzce – z obojetnoscia graniczaca z odraza. Tak, to jej reka, lecz tylko teraz, przez chwile. Amrita wie, ze nie jest swoim cialem. Ow kraboksztaltny obiekt, manipulujacy kluczykiem przy zamknieciu szkatulki, a potem zajety kleistymi kulkami czarnej zywicy, nalezy do niej, jak naleza szal czy bizuteria.

Wstrzas. Zatrzymali sie. Slychac jakies glosy. Amrite to cieszy. Ma dziewietnascie lat i odbywa ostatnia podroz w zyciu. W tej sytuacji kazda zwloka jest powodem do radosci. Polyka kolejna kulke opium, czujac na jezyku ostry smak zywicy.

Jak co roku wiatr wial jednostajnie z poludniowego zachodu, niosac ponad rownina ladunek ciezkiego powietrza, by na koniec z calym impetem uderzyc o gory. Dzien po dniu, tydzien po tygodniu wzlatywaly ku niebu powietrzne leje. Tam, schlodzone, przybieraly nad szczytami postac wirujacej skondensowanej masy. Teraz owe wiszace ogrody chmur osiagnely punkt, w ktorym nie utrzymaja sie dluzej na niebie.

Przychodzi deszcz.

Najpierw spada w gorach. Niewyobrazalna furia wody. Zaskoczeni na otwartej przestrzeni pasterze i drwale oslaniaja glowy szalami i biegna w poszukiwaniu schronienia. Potem, jak w reakcji lancuchowej, chmura za chmura, ulewa przetacza sie przez pogorze, zalewajac ogniska, bijac w dachy, wywolujac usmiech na twarzach ludzi, ktorzy wybiegaja z domow powitac wode, wyczekiwana od tak dawna.

Wreszcie nadciaga i nad pustkowie. Kiedy zaczyna padac, Forrester slucha akurat paplaniny niechlujnego bramina i dobiega go wlasny poirytowany glos, ze to istotnie dobra pora i dobre miejsce na rozbicie obozu. Moti Lal czuje sie chyba urazony jego obcesowoscia, ale Forresterowi nie to w glowie. Wbil wzrok w palankin i gderliwa sluzaca krzatajaca sie wokol haftowanych zaslon. Pasazerka w srodku nawet zza nich nie wyjrzala. Forrester zastanawia sie, czy nie jest chora. A moze jest bardzo stara.

Wkrotce deszcz pada juz miarowo. Grube krople rozbryzguja sie w pyle jak male bomby. Wielblady pomrukuja niezadowolone podczas petania im nog. Sluzba uwija sie przy bagazach. Moti Lal wytrwale podtrzymuje konwersacje, gdy Forrester zsiada z konia i zaczyna go rozkulbaczac. Moti Lal tutaj nie rzadzi, o nie, on jest tylko zaufanym sluga rodziny. Spadl na niego obowiazek odprowadzenia mlodej pani do domu jej wuja w Agrze. Zdaje sobie sprawe, ze to sie moze wydac dziwaczne, ale okolicznosci sa wyjatkowe.

Wyjatkowe okolicznosci? O czym ten przeklety duren mowi? Forrester pyta, skad sa, i mezczyzna podaje nazwe malej miejscowosci, lezacej przynajmniej dwiescie mil na zachod od miejsca, w ktorym sie znalezli.

– Idziecie pieszo cala droge?

– Tak, panie. Mloda pani mowi: tylko isc.

– Czemu, na mily Bog, nie pojedziecie koleja? Agra lezy o setki mil stad!

– Niestety, pociag wykluczony. Wyjatkowe okolicznosci, pan rozumie.

Forrester nie rozumie, ale w tej chwili o wiele bardziej obchodzi go rozstawienie namiotu, zanim deszcz przybierze na sile. A wzmaga sie z kazda sekunda. Moti Lal unosi w gore parasol i trzyma go nad Anglikiem, gdy ten wbija kolki w ziemie. Stoi na tyle blisko, ze przeszkadza, nie zapewniajac rzeczywistej ochrony. Forrester klnie pod nosem, a w jego glowie kolacze sie jedna mysl: kobieta w palankinie jest mloda.