– A zostal okradziony? – pyta Bobby zuchwale i patrzy na bezwladna postac na podlodze salonu.

Mama Paul podnosi reke, jakby chciala wymierzyc mu policzek, i krzywi usta.

– Na imie mu chyba Norman, ale trudno zrozumiec, co mowi. Marynarz jest tak pijany, ze ledwo trzyma sie na nogach. Po wyjsciu na ulice okazuje sie, ze nie pamieta, gdzie stoi jego statek.

– A nazwa? Jak sie nazywa statek? – docieka Bobby, uginajac sie nieco pod ciezarem mezczyzny.

– A kogo to obchodzi? Mnie nie.

– Rano zmienisz zdanie.

Ta uwaga byla niemadra. Marynarz rzuca Bobby’emu wojownicze spojrzenie i probuje stanac o wlasnych silach.

– Ty gnojku!

Bobby puszcza go, a wtedy mezczyzna wpada na jakiegos przechodnia i wszczyna krotka, bezladna bojke. Tak przebiega reszta drogi. Zanim marynarz zostaje przywleczony na nabrzeze, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobienstwa stoi jego statek, zegarek Bobby’ego („prezent” od innego pijanego wilka morskiego) pokazuje za kwadrans osma. Cholera! Bobby puszcza sie pedem w strone misji. Pani Macfarlane jest nieco bardziej spostrzegawcza od meza. Juz zaczyna podejrzewac, ze zwiazki jej slugi z sasiedztwem misji sa blizsze, niz powinny.

Od tamtego wieczoru, gdy Robert pojawil sie na progu misji z pytaniem, czy moglby pracowac w zamian za jedzenie, zmienil sie, i to bardzo. Przedstawil sie wtedy innym imieniem, twierdzil, ze jest Anglikiem i potrzebuje pomocy. Elspeth Macfarlane nie uwierzyla mu. Bylo jasne, ze chlopak jest mieszancem, bekartem jakiegos brytyjskiego zolnierza, dorastajacym na ulicy. Ale poniewaz byl bardzo ladny i mial oglade, nakarmila go ryzem i dalem w saloniku, a po polgodzinie przygladania mu sie w trakcie jedzenia przekonala sama siebie, ze potrzebuje sluzacego. Holdujac hinduskim zwyczajom, postanowila dac mu imie ksiezyca, ktory akurat zagladal przez okno. Kiedy przybysz umyl talerz, powiedziala mu, ze moze zostac.

Czandra zainstalowal sie w pokoiku na gorze, a ona ze zdumieniem odkryla, jak wielka przyjemnosc sprawia jej obecnosc mlodego mezczyzny w domu. Tupot nog na schodach, widok szczuplych przedramion wspartych o stol, gdy czytal ksiazke, nawet stechly zapach brudnej poscieli, ktora przynosil do prania, wywolywal w niej nagly skurcz, bol polaczony z miloscia. To byly oczywiscie najzupelniej niestosowne uczucia. Rojenia glupiej kobiety. On przeciez nie byl jej synem. Jej synowie nie zyli.

Kiedy maz zorientowal sie, co narobila, chwilowo zapomnial o chrzescijanskiej cnocie milosierdzia i zazadal, aby powiedziano mlodemu darmozjadowi, ze ma natychmiast opuscic ten dom. Ale jako ze od lat nie rozmawial z zona, zapoznanie jej z wlasna opinia nie bylo proste. I tak Czandra zostal. Po kilku miesiacach ukradkowej obserwacji chlopca zza swego smiesznego muru Andrew zaczal zlecac mu rozmaite zadania i pouczac w sprawach moralnosci, az przeszedl do lekcji laciny, historii i gramatyki angielskiej.

Mimo szczerych checi Elspeth nie potrafi sie gniewac, gdy Czandra przybiega bez tchu, spozniony przynajmniej o dziesiec minut.

– Gdzie byles? – pyta, pakujac rzeczy potrzebne u pani Pereiry.

– Poszedlem… Poszedlem sie przejsc. Na Apollo Bunder. Obejrzec statki.

– Za duzo czasu tam spedzasz. Nie masz nic lepszego do roboty? Zadnej nauki? W pokoju posprzatane?

– Tak, Ambaji. Nie. Tak. Nic.

– Spoznimy sie na spotkanie.

– Przepraszam.

Elspeth kreci glowa. Oboje wychodza do domu pani Pereiry. Po drodze pani Macfarlane obserwuje, jak Czandra lowi obrazy i dzwieki Falkland Road. Paru sklepikarzy skinelo mu glowa na powitanie. Ten chlopak jest jak kameleon. Zdaje sie chlonac wszystko, czego dotknie. Kiedy zjawil sie u nich, byl taki niezdarny, taki obcy. Teraz jest czescia tego miejsca. Skrecaja juz w Grant Road, gdy Elspeth dostrzega zegarek, wygladajacy spod jednego z eleganckich bialych mankietow. Nie po raz pierwszy martwi sie o niego.

Pani Pereira mieszka w bok od Grant Road w domu za murem. Na niewielkim podworku powyginane drzewo nim skrywa przed ciekawskim wzrokiem ludzi jej konszachty z zaswiatami. Sasiedzi nie pozwalaja dzieciom zblizac sie do jej drzwi. Gdyby za bardzo halasowaly, stara wiedzma moglaby rzucic na nie urok. Czasem ktos odwazniejszy przychodzi do niej po rade. Reszta biega do konkurencji odczyniac uroki, ktore jakoby na nich rzucila. I na nic sie zdadza wyjasnienia, ze pani Pereira nie jest czarownica, lecz naukowcem. Na nic sie zda powtarzanie, ze to nie zadne hokus-pokus, tylko przekaz nadziei. W tych dniach zamiast wyjasniac, pani Pereira woli wzniesc sie ponad plotlo. Jej reputacja ma tez dobre strony, miedzy innymi mozliwosc zachowania prywatnosci. Umysl tej kobiety zaprzataja wzniosle sprawy. W zaciszu udekorowanego zielonymi kotarami salonu pani Pereira pokonala smierc.

Bobby idzie za pania Macfarlane na trzecie pietro. Gdy jego chlebodawczyni puka do drzwi, czeka o krok za nia. Przez drzwi saczy sie spiew. Elspeth patrzy na Bobby’ego oskarzycielsko. Spotkanie juz trwa. Spoznili sie. Slychac dzwiek odsuwanej zasuwy. Mabel, corka pani Pereiry, prowadzi ich do srodka. Jej matka, zwalista kobieta o ziemistej cerze, spowita w wyblakla szate z zoltego jedwabiu, intonuje z obecnymi melodyjna piesn. Machajac w powietrzu opuchnietymi palcami, niczym dyrygent, robi kwasna mine na widok spoznialskich i gestem zaprasza Elspeth do kregu. Bobby zamierza wyjsc i poczekac na zewnatrz, ale ku jego zdumieniu Elspeth patrzy na gospodynie i po otrzymaniu niemej zgody daje mu znak, ze ma zostac. Nigdy przedtem tego nie robila. Bobby przestepuje z nogi na noge. Nie jest do konca pewien, czy chce wziac udzial w eksperymencie.

Spiewajacy ludzie zgromadzeni wokol stolu pani Pereiry tworza barwna mieszanke. Wysoki Anglik w srednim wieku stoi wyprostowany jak struna, z rekami zalozonymi do tylu, wyrzucajac z siebie slowa jak podczas perfekcyjnego wykonania szkolnej piosenki. Wytworny mlody Hindus obok niego bez przerwy przesuwa palcami po nakrochmalonym kolnierzyku. Milczaca, wymizerowana Mabel o zapadnietych oczach ukradkiem rzuca mu teskne spojrzenia. Na prosbe matki kreci korbka gramofonu. Wszyscy spiewaja:

Krag aniolow w radosnym tancu
niesie pokoj ludziom na ziemi.
Smierc z zyciem sie bratu,
strach znika, swiat sie weseli…

Inna Europejka najwyrazniej nie zna slow. W skupieniu marszczy luki brwi, podkreslone czarnym olowkiem. Z jej uszminkowanych ust wydobywaja sie pojedyncze slowa. Jakby dla wyrazenia gorliwej checi pelnego uczestnictwa kobieta lekko kolysze sie w takt muzyki. Bobby ma wrazenie, ze juz ja kiedys widzial; to bylo gdzies na ulicy. Kiedy igla gramofonu przeskakuje na srodek, pani Pereira podnosi ja i kladzie na tarczy kolejna ciezka, szelakowa plyte. Z mosieznej tuby dobiegaja trzaski. Gramofon znow budzi sie do zycia, przewodzac grupie przy drugiej piesni.

Madre duchy, wskazcie drogi;
tym, co w ciemnosci zblakani.
Swiatlem wiedzy przegnamy trwoge,
wasza moca wspomagani…

Po czterech czy pieciu rownie miernych poetycko zwrotkach (Bobby wymamrotal jeszcze mniej slow niz owa mloda biala kobieta) pani Pereira chowa plyte i z lekkim sapnieciem sadowi swe cielsko na drewnianym krzesle u szczytu stolu.

– Osiagnelismy harmonie. Atmosfera jest pozytywna. Witam nowo przybylych. Mademoiselle Garnier i…

– Czandra – wtraca pani Macfarlane.

– Czandra. Witajcie. Prosze wszystkich o zajecie miejsc. Czandra, usiadz po mojej lewej rece. Panie Arbuthnot, prosze usiasc po prawej. Mabel obok Czandry. Teraz pan Shivpuri. Tak, dobrze. Mademoiselle Garnier miedzy panem Shivpurim a Arbuthnotem. A teraz Mabel, moja droga, czy moglabys zgasic lampe?

Dziewczyna wstaje i przykreca lampe stojaca na kredensie. Plomien w kloszu maleje i gasnie. Pokoj pograza sie w ciemnosciach. Ktos kaszle. Mademoiselle Garnier chichocze nerwowo.

– Prosze, zebyscie zlaczyli rece. Oprzyjcie je plasko na stole, jakbyscie chcieli wcisnac je w blat. Nie trzymajcie sie za nie, po prostu polozcie jedna na drugiej. Pomiedzy nami bedzie krazyc wielka moc, wiec przypomne wam zasady. Zlamanie ich grozi powaznymi konsekwencjami, szczegolnie dla mnie, poniewaz to w moje cialo wejdzie duch zmarlego. Prosze, zebyscie pod zadnym pozorem nie przerywali kregu. Pamietajcie, zadnych gwaltownych ruchow czy zapalania swiatla. Podkreslam z cala moca. W pokoju nie moze byc zadnego swiatla.

Pani Pereira przeciaga samogloski. Wydluzone slowa oplywaja strumieniem stol. Ich brzmienie koi, ale i niesie swiadomosc czyhajacego niebezpieczenstwa. Sa jak woda saczaca sie przez tame.

– Trzymajcie rece zlaczone, a stopy mocno wsparte o podloge. Stopy na podlodze sa bardzo wazne. Razem bedziemy stanowic baterie ladowana energia psychiczna. Stopy wsparte o podloge sa naszym lacznikiem z ziemia. Prosze wiec, zebyscie ich nie odrywali. Zadnego krzyzowania nog czy unoszenia. To bardzo wazne. Mozecie sie odzywac, ale jesli jakis duch zwroci sie przeze mnie do was, doradzam uprzejmosc. Nie sadze, by w tym pokoju byly jakies niedowiarki, wiec jestem pewna, ze nawiazemy prawdziwy kontakt, ale pamietajcie: uprzejmosc, uprzejmosc i jeszcze raz uprzejmosc. Bardzo wazne. Powtarzam jeszcze raz: pamietajcie, ze to, co robimy, jest niebezpieczne. Jesli przerwiecie krag, grozi mi zasiedlenie przez zlego ducha. A teraz wprowadze sie w trans i wezwe swojego ducha-przewodnika.

Bobby czuje sie nieswojo. Z jednej strony tlusta i spocona reka pani Pereiry wciska jego reke w stol. Z drugiej koscista i sucha dlon Mabel robi to samo z jego druga reka. Bobby czuje pod palcami szorstki blat stolu. W ciemnosciach medium oddycha coraz ciezej i szybciej.

– Blekitna Perlo! Blekitna Perlo! Slyszysz mnie? Wzywa cie Rosi-ta. Blekitna Perlo, przybadz. Rosita pragnie nawiazac lacznosc.

Bobby usiluje przebic wzrokiem ciemnosci. Na prozno. Reka pani Pereiry naciska teraz jeszcze silniej, omal nie gruchocac mu kosci. Bobby chce cofnac dlon. Powietrze jest duszne i cuchnace. To chyba odurzajace perfumy medium. Won taniego pizma utrudnia mu oddychanie, wdziera sie do gardla i nozdrzy.