Tak, w Jonathanie Bridgemanie jest jakas zajadlosc. Jakies wewnetrzne napiecie. W trakcie spotkania, gdy z wyschnietymi ustami i palcami nieswiadomie bladzacymi wokol ciasnego kolnierzyka wstal i zaczal mowic o Ameryce, wkrotce przeszedl na temat Zachodu w ogolnosci, by zaraz potem skupic sie na zderzeniu kolorow skory, fali ruchow rasowych na obrzezach ludzkosci i bieli bieli bieli, poki nie uswiadomil sobie, co wyprawia, i nie usiadl. Czasem t o wychodzi z niego nieswiadomie. Poczucie winy. Musi sie pilnowac.
Rozmowa przy sniadaniu u Bridgemana obraca sie wokol teatru, propozycji uniwersyteckiego cenzora, by zakazac gramofonow nad rzeka, wiecznego dylematu: Turkish czy Virginian, i ostatniego figla splatanego studentkom (uwiazanie swini przy tylnym wejsciu do jednego z zenskich college’ow). Bridgeman jako gospodarz jest cennym elementem dyskusji, lecz kiedy goscie wychodza, siedzi wpatrzony w powalane talerze i puste filizanki z martwym wyrazem twarzy.
W ciagu kilku minut pozostajacych do nadejscia Willisa, ktory zajmie sie sprzataniem, Bridgemana ogarnia poczucie pustki. Jakby istnial tylko wtedy, gdy ktos na niego patrzy. Maska jego znieruchomialej twarzy moze kryc cos innego, lecz nikt nie ma do tego przystepu.
Taki stan trwa zaledwie chwile.
Postac, ktora pojawia sie na dziedzincu, jest wesola i beztroska. Z rekami gleboko w kieszeniach, fajka nonszalancko zwisajaca z lewego kacika ust, zmierza ku portierni, gdzie przeglada swoja poczte. Nic waznego. Przypomnienie o niezaplaconych rachunkach uczelnianych, reklama nowo powstalego towarzystwa milosnikow wspinaczki gorskiej. Jedyna interesujaca rzecz to liscik od duce oksfordzkich faszystow, ktory slyszal wystapienie na spotkaniu w klubie i zaprasza mowce na herbate. Proznosc mowcy zostaje mile polechtana. Kiedy wedruje po Broad Street na wyklad, jego mysli zaprzata problem, czy faszyzm nalezy do tutejszej konwencji. Czasem widuje wieczorami oksfordzkich faszystow, jak ida na spotkanie w nienagannych czarnych mundurach. Levine twierdzi, ze to spisek przeciw pralni. Czarny kolnierzyk mozna nosic przez wiele dni.
– Patrz, gdzie leziesz, do cholery!
Zamyslony Jonathan wpadl na wymizerowanego mlodego mezczyzne, ktory kustykajac o lasce, wychodzil z Trinity College. Mruczy pod nosem przeprosiny i pospiesznie odchodzi. Zjawa. W Oksfordzie roi sie od nich. Walczyli na wojnie i wrocili. Mieszkaja tak daleko od centrum, na ile pozwala regulamin. Z reszta studentow niewiele maja wspolnego. Tworza rodzaj rownoleglego uniwersytetu – posepnego, pograzonego w mrocznych rozmyslaniach. Oba swiaty zajmuja te sama przestrzen, prawie sie nie stykajac. Z jednej strony psikusy, jazz i koktajle. Z drugiej bloto i rozkladajace sie ciala. Calkowita nieprzystawalnosc.
– Kudlacz!
Duch rozplynal sie w powietrzu. Otyly mezczyzna z bujna broda toczy wokol gniewnym spojrzeniem. Grupka rozchichotanych studentow znika za rogiem.
Usmiechniety Jonathan przechodzi przez St Giles. Tam spotyka go cos niezwyklego. Niczym jedno z pomniejszych cial niebieskich, ktorych trajektorie oblicza sie za pomoca suwaka logarytmicznego i tablic matematycznych, Jonathan – zablakana drobinka – wchodzi w kolizje z inna czasteczka. To wydarzenie zmienia wszystko. Na zawsze.
Zaczyna sie od dzwonka i skrzypienia lancucha wolajacego o naoliwienie. Zza gmachu Muzeum Ashmoleanskiego wylania sie rower, a na nim dziewczyna. Bridgeman uskakuje na bok. Przez chwile ich spojrzenia sie krzyzuja. Jonathan widzi niebieskie oczy. Jego swiat staje w miejscu. Rowerzystka ma na sobie akademicka toge, spod ktorej wyziera biala letnia sukienka. Na glowie slomkowy kapelusz z szerokim rondem, przystrojony kwiatami z zoltego jedwabiu. Gdy kolyszac sie miarowo, zmierza w strone Cornmarket, Jonathan umacnia sie w przekonaniu, ze jest piekna. W jego mozgu rozbrzmiewa muzyka, towarzyszaca narastaniu plomiennego uczucia. Policzki dziewczyny palaja z. wysilku rumiencem, a kiedy naciska pedaly, pod bialym plotnem jej sukienki wyraznie zarysowuja sie uda. Na przemian prawe i lewe, prawe i lewe. Jej piekna, owalna twarz przypomina buzie lalki o cudownie subtelnych rysach. Jedwabisty blond lok opada na jedno oko. Bridgeman przystaje i bezceremonialnie wlepia w nia oczy. Istna muza. Roza herbaciana. Zielone wzgorze poprzecinane kamiennymi murkami, wierzba, puchar pelen owocow, zachod slonca… Na Bridgemana splywa kaskada metafor. Pyka zawziecie fajke, oczarowany estetyzmem chwili. Ma przed oczami wzorzec, ideal, kwintesencje angielskiej dziewczyny.
Mysli o rowerzystce wygrywaja z burzliwymi dziejami Polwyspu Apeninskiego. Tresc wykladu wchodzi jednym uchem, a wychodzi drugim. Sojusze tworza sie i rozpadaja, najezdzcy pladruja miasta, co nie robi najmniejszego wrazenia na Bridgemanie, pochlonietym myslami o blond puklach i bialej sukience, pod ktora rysowaly sie uda, na przemian prawe i lewe, prawe i lewe. Zastanawia sie, czy nie zaczac jej szukac. W Oksfordzie jest zaledwie kilka zenskich college’ow. Poszukiwania nie trwalyby dlugo. Ale pomysl budzi niemile wspomnienia o wyczekiwaniu w ukryciu, klanianiu sie zza krzakow. Bridgeman tlumaczy sobie, ze Oksford nie jest wielkim miastem i predzej czy pozniej znowu ja spotka. Na pewno.
Spotyka ja predzej, niz sie spodziewal. Wieczorem, po ostatnim przedstawieniu „Otella”. Od tygodnia udaje przyjaciela Levine’a, a potem patrzy, jak ten zmienia sie w zielonookiego demona zazdrosci, by wreszcie zadusic Percy’ego Twigga, wzruszajaca (choc barczysta) Desdemone. Mimo iz kierownictwo college’u nie zezwolilo, by role Desdemony odegrala kobieta, paru studentkom udalo sie wslizgnac na przyjecie urzadzane przez aktorow, co przydalo mu posmaku zakazanego owocu. Wszystko odbywa sie w pokoju Levine’a, udekorowanym na modle wenecka. Nastroj stwarzaja glownie zwoje muslinu udrapowanego na podniszczonych meblach i ogromne misy z owocami stojace na kredensie. Sam Levine, by uwydatnic tragizm swojego bohatera, chodzi miedzy uczestnikami przyjecia w kostiumie. Jego ra-pier obija sie o uda zebranych, ktorzy wystraszeni gubia krople cennych drinkow. Odurzony szampanem i artystycznym sukcesem, Levi-ne caluje wszystkich z francuska w oba policzki. Po tych pocalunkach zostaja im na twarzy wielkie czarne plamy. Jakis madrala z Balliol przekrzykuje niewenecki gramofon, dzielac sie z Jonathanem uwagami na temat roli. „Swietnie zagrales te oblude; az ciarki chodzily po plecach”. I wtedy w drzwiach staje ona. Gdy zaczyna rozgladac sie po pokoju, w Jonathanie budzi sie na moment irracjonalna nadzieja, ze dziewczyna szuka wlasnie jego. Ale ona szybkim krokiem podchodzi do Levine’a i rzuca mu sie na szyje.
– Kochanie!
– Kochanie!
– Byles…
– Wiem.
Jonathan uwalnia sie od towarzystwa przemadrzalego cymbala i idzie w ich kierunku z zamiarem wymuszenia prezentacji.
– Naprawde – mowi glosno dziewczyna. – Ta barbarzynska szlachetnosc. Z samych trzewi.
Levine usmiecha sie glupawo i manipuluje przy galce na rekojesci szpady.
– Jestes dla mnie zbyt laskawa, Star.
Jonathan staje u boku przyjaciela. Dziewczyna nie przestaje mowic o grze Levine’a. Ma na sobie jasnozielona suknie i kilka rzezbionych drewnianych bransoletek, ktore klekocza przy kazdym gescie. Rozwodzac sie nad „sugestywnoscia” Levine’a i jego „zrozumieniem czarnej duszy”, brzmi jak liczydlo, co w oczach Jonathana tylko przydaje jej wdzieku. Mimo ciezkich od tuszu rzes i powiek umalowanych pistacjowym cieniem nadal wyglada jak kwintesencja angielskosci. Gruba warstwa bialego pudru skrywa zdrowa, zarozowiona cere. Jasne wlosy nie sa splowiale. Pulsuja zoltym zyciem niczym wrzesniowe pole kukurydzy, rozkolysane pole widziane w cieplym swietle wieczoru, gdy znuzeni zniwiarze mozolnym krokiem zmierzaja do domow z kosami na plecach, pogwizdujac. Tak, wiejskie powietrze… Jonathan sila woli nakazuje sobie powrot z mentalnej wycieczki do Wessex i probuje sie skoncentrowac. Levine plawi sie w pochwalach i nie zwraca najmniejszej uwagi na przyjaciela. W koncu staje sie jasne, ze Jonathan sam musi zadbac o prezentacje. Wyciaga wiec reke i mowi „dobry wieczor”.
Levine wyglada na poirytowanego.
– Co za brak kultury, Veenie – beszta go dziewczyna.
– Wybacz, Star. Jonathan Bridgeman – Astarte Chapel.
Oboje wymieniaja uprzejme slowa powitania. Jonathan zdobywa sie na pytanie.
– Astarte?
Dziewczyna wzdycha i odwraca sie do Levine’a.
– Czemu oni zawsze to robia? Levine potrzasa glowa.
– Kazdy niesie jakis krzyz.
Jonathan orientuje sie, ze zrobil cos zlego, nie ma jednak pojecia, na czym polegal jego blad.
– Sluchaj, Veenie – zaczyna niespodziewanie Astarte – musze pedzic. Wpadlam tylko na chwile. Na pewno zaraz bedzie tu portier i wpakujemy sie w niezla kabale.
– Jasne, Star. Musisz uciekac. Jesli nie, Jonathan zacznie nastawac na twoja czesc. Prawdziwy z niego demon.
– Czyzby?
Astarte filuternie unosi jedna brew, caluje Levine’a na pozegnanie i wychodzi. Oblany rumiencem Jonathan roziskrzonym wzrokiem odprowadza postac o pistacjowych powiekach, ze smugami sadzy na bialym policzku.
– To bylo nie fair, Levine.
– Naprawde? Wybacz.
– Nigdy nie mowiles, ze znasz taka dziewczyne.
– Znam mnostwo ludzi. Tak czy siak, ty tez ja poznales. I powiedzialbym, ze dales plame.
– Co zrobilem nie tak? Levine wzrusza ramionami.
– Jest bardzo drazliwa na punkcie swojego imienia. Kazdy o to pyta. Ma tego dosyc.
– Bardzo dziwne imie.
– Uhm. To wina jej ojca. Profesor na wydziale antropologii. Niezle stukniety. Tak nazwac corke…
– Ale co to znaczy?
– Astarte? Och, cos zwiazanego ze starozytnoscia i antropologia. Czemu sam nie sprawdzisz?
Astarte – semickie bostwo. Fenicka bogini milosci i plodnosci. Utozsamiana z babilonska Isztar oraz grecka Afrodyta. Jedna ze starozytnych Bogin-Matek obok Kybele, Demeter i Ceres (zab.). W niektorych formach kultu oddaje sie rowniez czesc jej ukochanemu – meskiemu bostwu. Ofiarna smierc i wskrzeszenie jej meskiego partnera symbolizuje cyklicznosc odradzania sie przyrody.
Encyklopedia zamyka sie z trzaskiem. Jonathan odklada ja na biblioteczna polke. Z nastaniem pory egzaminow pokazalo sie slonce. Wszystkie miejsca przy dlugich rzedach stolow sa zajete. Studenci ostatniego roku poca sie nad korekta swoich prac dyplomowych. Bibliotekarz wspanialomyslnie zezwolil na otwarcie okien. Z zewnatrz dochodza fragmenty ozywionych rozmow. Kazdy wybuch niepohamowanego smiechu wzmaga bol na twarzach przykutych do krzesel wiezniow, Jonathan cieszy sie, ze moze zejsc po kamiennych schodach i wyjsc na powietrze. Kiedy stoi na dziedzincu biblioteki i pobrzekujac monetami w kieszeniach, zastanawia sie, jak spedzic popoludnie, widzi zgraje studentow pedzacych w strone Sheldonian Theatre. W przyplywie fantazji rusza za rozbawionym tlumkiem.