Zrobili kawal. W Sheldonian wlasnie skonczyl sie wyklad. Sluchacze wychodza z gmachu i przekonuja sie, ze ktos starannie wyluskal rowery wszystkich studentek, okrecil drut wokol kazdej ramy, przez co dodal kobiecym pojazdom brutalne meskie poprzeczki. Zgromadzony tlum ma darmowy spektakl z tuzinem zazenowanych kobiet usilujacych rozplatac rowery i jak najszybciej odjechac. Studenci gwizdza i urzadzaja kocia muzyke. Gdy jedna z kobiet poddaje sie i odjezdza („po mesku”), wiwatuja na jej czesc. „Dalej, panowie!” – wrzeszczy stado chlopcow w blezerach i bialych strojach do krykieta, tracajac sie z radosci, ze kawal sie udal. Jonathan sie usmiecha. W tej samej chwili widzi, ze jedna z ofiar jest Astarte Chapel. Schylona, mocuje sie z rowerem (tym rowerem). Na jej twarzy wypisana jest bezsilna zlosc. Los chce, ze Astarte podnosi wzrok. Na widok glupawego usmieszku Jonathana posyla mu druzgoczace spojrzenie, ktore mowi, ze z najwieksza rozkosza usmiercilaby go i uzyznila nim glebe, by zapewnic swiatu kontynuacje por roku.

Jonathan czym predzej narzuca sobie zmiane wyrazu twarzy. Rozbawienie musi przejsc w potepienie. Jego wysilki koncza sie na otwartych i dziwacznie wykreconych ustach. Przypomina ukaszonego przez weza nieszczesnika, ktoremu jad sparalizowal miesnie. Macha reka, chcac dac do zrozumienia, ze nie ma nic wspolnego z tym, co sie dzieje, ze potepia wszystko i wszystkich zamieszanych w majstrowanie przy rowerach. Kiedy uswiadamia sobie, ze musi wygladac jak pomyleniec, robi mu sie nieswojo. Przepycha sie przez tlum, zeby jej pomoc.

– Na pewno uwazasz, ze jestes strasznie dowcipny – prycha

Astarte.

– Ja naprawde… – belkocze Jonathan w podnieceniu. – Nie mam z tym… To straszne, okropne. Naprawde. To nie ja.

– Ach tak – szydzi dziewczyna. – Rozumiem, ze cie wrobili.

– Ale, Astarte…

Astarte Chapel nie interesuja jego wyjasnienia. Szarpnawszy drut po raz ostatni, wyniosle przeklada noge przez siodelko i odjezdza. Jonathan patrzy, jak jej sukienka falduje sie na udach. Targaja nim sprzeczne uczucia. Wie, ze to koniec, ze Astarte nigdy mu nie wybaczy, ze rozwialy sie wszystkie jego nadzieje. Ale ta swiadomosc sprawia, ze widok jej wsciekle pedalujacej postaci robi jeszcze wieksze wrazenie. Jakby odjezdzala po Broad Street do innego swiata, juz na zawsze stracona, na zawsze nieosiagalna.

Sparalizowany gwaltownymi uczuciami, nie zauwaza, ze z kieszeni wypadl mu egzemplarz Kwiatow zla (pozyczony od Levine’a).

– A co my tu mamy?

Jonathan odwraca sie gwaltownie. A wydawaloby sie, ze gorzej juz dzisiaj byc nie moze… Przed nim, na czele krykietowej zgrai, stoi

Gerald Fender-Greene. Miedzy kciukiem i palcem wskazujacym trzyma jego ksiazke w taki sposob, jakby mial do czynienia z cuchnacym lachmanem.

– Czesc, F.-G. – mowi Jonathan niepewnie.

– Zagraniczna szmira – rzuca Fender-Greene. Reszta druzyny usiluje dojrzec, co znalazl.

– Baudelaire – czyta jeden z nich na glos. Nastepuje przerwa. Informacja zostaje poddana analizie. Werdykt brzmi:

– Gorszyciel.

Atmosfera gestnieje. Choc Atleci nie przywiazuja wielkiej wagi do ksiazek, zwlaszcza tych wywrotowych i dwuznacznych moralnie, ktore preferuja Esteci, nazwisko Baudelaire’a jest okryte wystarczajaca nieslawa, by zrobic wrazenie. Jonathan zaczyna zalowac, ze na dzisiejsza popoludniowa herbatke w gronie Estetow nie wybral czegos innego.

– I jeszcze nadskakiwales – mowi Fender-Greene, jakby oglaszal wyrok smierci.

– Nadskakiwalem?

– Tej dziewczynie.

W tonie Fender-Greene’a jest cala zjadliwosc, na jaka potrafi sie zdobyc mezczyzna, prawdziwy mezczyzna o udach zawsze opietych spodniami, wobec istoty, do ktorej golych nog powietrze ma swobodny dostep. Zapada milczenie. I nagle tuzin par oczu kieruje sie ku waskiemu, skorzanemu paskowi podtrzymujacemu dolna czesc garderoby Jonathana na jego pozalowania godnym, czytajacym poezje ciele o niepewnej orientacji seksualnej. W glowach miotacza i lapacza kielkuje ta sama mysl: jesli ten zniewiescialy gosc upiera sie przy ksiazkach francuzikow i slicznych przyjacioleczkach, to jakim prawem nosi flanelowy symbol meskosci? Doszlo do zachwiania rownowagi. Trzeba to ukrocic.

– Sciagnac mu spodnie!

Trudno powiedziec, czy okrzyk rozbrzmiewa pierwszy, czy tez Jonathan go uprzedza. Jedno jest pewne. Jonathan Bridgeman daje popis umiejetnosci sprinterskich godzien reprezentanta uczelni w lekkiej atletyce. Zanim pierwsza jedenastka spostrzega, co sie swieci, Jonathan mknie juz po Broad Street. Zaczyna sie poscig. Goniacy wydaja nieartykulowane wrzaski, wymachujac kijami i ochraniaczami niczym pulkowym sztandarem. Przechodnie pierzchaja na boki jak przed oddzialem szturmowym. Jonathan mknie teraz po Turl, kluczac miedzy przestraszonymi ludzmi. Lokciem wgniata zgrzybialego wykladowce filologii klasycznej w drzwi pracowni krawieckiej. Zaledwie staruszkowi, ktory miota soczyste lacinskie przeklenstwa, udaje sie odzyskac rownowage, traci ja znow za sprawa hordy krykiecistow. Teczka z tlumaczeniami uczniow i rower z hukiem laduja na bruku. Po chwili w pogon za lobuzami rzucaja sie dwaj rozwscieczeni ekswojskowi w melonikach, z kazdym krokiem coraz bardziej zdyszani i coraz bardziej pasowi na twarzy. Tuz za nimi biegnie stadko studentow zadnych widoku krwi. Nie zwalniajac tempa, Jonathan przebiega przez High Street. Ledwo unika kolizji z taksowka i wozem z mlekiem. Oglada sie przez ramie i widzi, ze krykiecisci, ktorzy trenuja w pocie czola specjalnie na takie okazje, regularnie odrabiaja straty. Z policzkami czerwonymi od biegu i krzyku wygladaja jak banda wielkich, oszalalych dzieciakow. Ich twarze wyrazaja tylko jedno – zadze pozbawienia Jonathana spodni. Jonathan wie, ze niedlugo go zlapia. Nie umknie ostatecznemu upokorzeniu. Nie ma szans.

Ale los, ktory dzisiaj jest wyjatkowo niezdecydowany, znow plata mu figla. Jonathan ma przed soba fatamorgane. Na rowerze uwolnionym juz od drutu (z pomoca pospieszyl przechodzacy pastor) siedzi Astarte Chapel.

– Predzej, Johnny! Wskakuj!

Jonathan nie wierzy wlasnym oczom. Ale jesli zycie go czegos nauczylo, to tylko jednego – ze wiara nie jest konieczna. Siada wiec okrakiem na tylnym kole i umyka swoim przesladowcom, w euforii otaczajac ramionami obiekt swoich pragnien, ktory uwozi go w dol High Street.

Gdy Jonathan lepiej poznaje panne Astarte Chapel, wydarzenia tego dnia ukladaja sie w logiczna calosc. Pozornie kombinacja zjadliwosci i wspanialomyslnosci wymyka sie jednoznacznej interpretacji. Jest zla? Wyrozumiala? Obojetna? Trudno odpowiedziec na te pytania i wydaje sie, ze sedno rzeczy tkwi w owej trudnosci. Przynajmniej jesli chodzi o sama Astarte, ktora uwaza, ze chlopcow powinno sie trzymac w niepewnosci. Kontakty z nia stanowia ciag wzlotow i upadkow, nieustajaca szamotanine od rozpaczy do nadziei, tak jakby nieznana sila ustawiala je zawsze w dwubiegunowym porzadku. Jesli Astarte pozwoli ci sie trzymac za reke, dwie godziny pozniej wymierzy policzek. Jesli przysiega, ze nigdy wiecej sie do ciebie nie odezwie, jutro po poludniu na pewno stanie w twoich drzwiach gotowa na piknik. Skoro Jonathan sie z niej smial, w naturalny sposob postanowila go uratowac i pozwolic sie zabrac na herbate.

Jak wszystkie dobrze wychowane angielskie panienki, Astarte nauczono przedkladac aktywa plynne i maniery nad urok osobisty. Ale wyglad Jonathana jest jej mily. Jego estetyzm tez. Astarte jest owym niemal mistycznym tworem, o ktorym marzy w bezsenne noce kazdy student-malarz czy poeta – pieknoscia o artystycznej duszy. Jonathan przekonuje sie o tym przy herbacie. W trakcie herbacianego rytualu Astarte (jak przy wielu innych okazjach) laczy cechy cyganerii z absolutna angielskoscia. Musi miec stolik z ladnym widokiem. Nie bierze mleka. Nie sciszajac glosu, oswiadcza, ze wolalaby pic teraz aromatyczna herbate w Paryzu. Wklada do ust smakowite ciasteczko i gdy mowi: „Swietne”, wyglada jak mala dziewczynka z reklamy mydla Pears. Rozmawiaja z Jonathanem o waznych sprawach, a raczej to ona mowi, a on patrzy na jej poruszajace sie usta. Przez prawie godzine podpiera brode rekami i bez slow zgadza sie ze wszystkimi stwierdzeniami Astarte, walczac z pokusa oddania sie fantazjom inspirowanym jej oczami, wlosami czy okruszkiem w kaciku ust.

Paryz mocno zaznacza sie w monologu Astarte. Jej ojciec chcialby zrobic z niej kosmopolitke, na co w tradycyjnym angielskim systemie edukacji nie ma miejsca. A dla kosmopolitow Paryz jest centrum swiata. W tym roku Astarte spedzi tam cale lato. Oczywiscie, byla juz w Paryzu, ale nigdy tak dlugo. Paryz, jak dowiaduje sie Jonathan, to miejsce, gdzie panuje elan, esprit i pare innych rzeczy majacych cos wspolnego z zywiolowoscia i sila witalna. By zyc pelnia zycia, nie mozna istniec w oderwaniu od tej sily, ktora wspolczesnosc trwoni i marnuje. Dzisiejszy czlowiek jest zdegenerowany (wszystko przez podroze koleja i ilustrowane czasopisma), w zwiazku z czym przywrocenie sily witalnej stalo sie zadaniem najwyzszej rangi. W swietle tych faktow lato w Paryzu wydaje sie szczegolnie potrzebne. Astarte nazywa to swoja estetyka. Jonathan nigdy przedtem nie spotkal dziewczyny z estetyka stworzona na wlasny uzytek.

Wszyscy nazywaja ja Star. Jonathan tez nazywa ja Star. Star lubi szokowac. Ale Jonathana nie szokuje pistacjowy cien na powiekach czy bransoletki (zrobione przez lud Fotse w Afryce; prezent od ojca), lecz jej idee o degeneracji Europy. Nie pojmuje, jak ktos o takim wygladzie moze miec takie przekonania.

– Nie uwazasz, ze twoja… nasza cywilizacja ma wplyw na inne rasy?

– Och, Johnny, ty gluptasie! To wlasnie cywilizacja stanowi problem! Tlamsi nas! Zapomnielismy, jak czuc. Stracilismy kontakt z ziemia. Powinnismy sie wyzwolic z ograniczen, wrocic do naszej pierwotnej jazni i biegac nago po piaskach zycia!

Okazuje sie, ze jest pewne miejsce na Cote d’Azur, gdzie mozna to robic. Star nigdy nie byla na Cote d’Azur, ale Freddie, starszy brat Edie, mieszka tam w chlopskiej chacie. Tak naprawde jest tam pare chat przeksztalconych w wille, w rustykalnym i prymitywnym stylu. Edie pojechala tam zeszlego lata i biegala nago z jednym z przyjaciol Freddiego. Jonathan musi obiecac, ze nie powie rodzicom Edie, u ktorych prymitywizm budzi ostry sprzeciw. Jonathan obiecuje, co mu przychodzi tym latwiej, ze nie zna nikogo, o kim opowiada Astarte.