Rozdzial XXV. Orzel i lis

Przez chwile Malgorzata stracila swiadomosc tego, co sie dzieje. Slyszala jedynie ow zlowrozbny spiew. Poznala glos meza. Chauvelin uslyszal go rowniez, gdyz rzucil okiem na drzwi, a potem nasunal spiesznie kapelusz na oczy. Glos stawal sie coraz wyrazniejszy, a Malgorzata musiala stoczyc ze soba okropna walke, aby nie podbiec do nadchodzacego i nie ostrzec go, nim bedzie za pozno. Opanowala sie w ostatniej chwili, wiedzac, ze Chauvelin zatrzymalby ja na pewno, nim zdolalaby dosiegnac drzwi. Byla takze niemal pewna, ze dom otaczali zolnierze, gotowi na kazde zawolanie. Ten czyn szalony moglby tylko przyspieszyc smierc czlowieka, ktorego za cene wlasnego zycia chciala uratowac.

"Niech dlugo nam panuje krol@ i Bog go ma w opiece"@ spiewal coraz radosniej. Wtem otworzyly sie drzwi i zapanowalo gluche milczenie.

Malgorzata, nie mogac dojrzec drzwi wejsciowych, wstrzymywala oddech i czekala.

Percy Blakeney spostrzegl oczywiscie ksiedza siedzacego przy stole. Zawahal sie przez kilka sekund, a potem wszedl do pokoju i zawolal donosnym, swobodnym glosem:

– Hejze tam! Czy nie ma nikogo? Gdzie podzial sie ten glupi Brogard?

Mial na sobie wspanialy plaszcz i owo ubranie do jazdy konnej, ktore nosil na sobie, gdy wyjezdzal z Richmond. Jak zwykle stroj jego lezal bez zarzutu. Piekne brabanckie koronki przy szyi i rekach odznaczaly sie niepokalana swiezoscia, dlonie mial biale, jasne wlosy starannie przyczesane, a w oku jego lsnil monokl, nadajac mu ton jak zawsze nieco afektowany.

Sir Percy Blakeney wygladal raczej w tej chwili na zaproszonego goscia, bedacego w drodze na "garden party" u ksiecia Walii, niz na szalenca, wpadajacego w zasadzke z zimna krwia i z cala swiadomoscia grozy sytuacji.

Stanal na srodku izby. Malgorzata sparalizowana trwoga byla pewna, iz lada chwila Chauvelin krzyknie i caly zajazd zapelni sie w oka mgnieniu zolnierzami, a wowczas ona rzuci sie na pomoc mezowi i oboje drogo okupia smierc. Ale czas mijal i nic nie zaklocalo ciszy panujacej w izbie.

Malgorzata walczyla w duchu zaciekle, aby nie krzyknac, widzac jak Percy malo swiadomy jest grozacego mu niebezpieczenstwa.

"Uchodz Percy, wszak to twoj najzacietszy wrog! uciekaj nim bedzie za pozno!"

Ale nie zdazyla krzyknac, gdyz w tej wlasnie chwili Blakeney, spokojnie zblizyl sie do stolu i dobrodusznie klepiac ksiedza po plecach, rzekl zwyklym afektowanym i leniwym glosem:

– Slowo daje, ze to dziwny traf, panie Chauvelin. Nigdy bym nie przypuszczal, ze cie tu spotkam.

Chauvelin, ktory wlasnie podnosil do ust lyzke zupy, zachlysnal sie gwaltownie. Jego drobna zmieta twarz zaczerwienila sie jak burak, pod wplywem naglego kaszlu, co pomoglo chytremu przedstawicielowi rzadu francuskiego ukryc nieco zdumienie, graniczace z oslupieniem. Najwidoczniej nie spodziewal sie takiej bezczelnosci ze strony przeciwnika i stracil mowe wobec podobnego zuchwalstwa.

Przerazenie dyplomaty zdradzal fakt, ze nie pomyslal o otoczeniu gospody zolnierzami, czego Blakeney domyslil sie i bez watpienia jego szybko orientujacy sie umysl tworzyl juz plany wyzyskania tego nieprzewidzianego spotkania.

Malgorzata nawet nie drgnela w kryjowce. Przyrzekla sir Andrewowi, ze nie przemowi do meza wobec swiadkow i miala dosc panowania nad soba, aby nie przeszkadzac sir Percy'emu w wykonywaniu planow. Czula jednak, jak okropna meka byla ta przymusowa bezczynnosc w obliczu tych dwoch ludzi. Slyszala rozkazy Chauvelina, aby strzezono drogi, i wiedziala doskonale, ze gdyby jej maz opuscil teraz gospode pod "Burym Kotem", nie doszedlby daleko. Bylby w tej chwili schwytany przez jednego z patrolujacych ludzi kapitana Jutley'a gdyby zas pozostal w oberzy, to po nadejsciu Desgasa z zolnierzami czekalby go taki sam los.

Pulapka miala lada chwila zatrzasnac sie, a ona nie mogla czynic nic innego, jak gubic sie w domyslach i czekac.

Ci widziani z gory dwaj ludzie tworzyli dziwny kontrast, lecz z nich dwoch tylko Chauvelin zdradzal pewien niepokoj. Malgorzata znala go dostatecznie, aby zgadnac, co sie dzialo w jego duszy. Nie lekal sie o swe zycie, choc znajdowal sie sam w odleglej gospodzie, z czlowiekiem olbrzymiej sily, ktorego zuchwalstwo i odwaga przewyzszaly wszelkie pojecie. Byl gotow stawic czolo niebezpieczenstwu dla sprawy tak bardzo mu drogiej, ale mogl obawiac sie, by zuchwaly Anglik zabijajac go, nie ulatwil sobie ucieczki. Jego podwladni nie potrafiliby moze pojmac tak latwo "Szkarlatnego Kwiatu", w razie gdyby zabraklo im kierownictwa przywodcy, ktory czerpal podniete w smiertelnej nienawisci.

Wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa przedstawiciel francuskiego rzadu nie potrzebowal na razie niczego sie obawiac, gdyz Blakeney smiejac sie dobrodusznie jak zwykle, poklepal go znow po plecach z najwiekszym spokojem.

– Jestem w prawdziwej rozpaczy

– mowil wesolo – naprawde w prawdziwej rozpaczy, gdyz zdaje mi sie, ze ci przeszkodzilem w spozywaniu zupy. Ach, to podla strawa ta zupa! Wyobraz sobie, ze pewien moj przyjaciel umarl nagle zaduszony lyzka zupy.

Mowiac to, usmiechal sie uprzejmie i niesmialo, patrzac z gory na Chauvelina.

– Slowo daje – ciagnal dalej, gdy ten przyszedl cokolwiek do siebie – czy nie uwazasz, ze ta gospoda to straszna nora? Czy pozwolisz? – dodal siadajac na krzesle tuz kolo stolu i przyblizajac sobie waze zupy. – Ten glupi Brogard pewnie spi, lub cos w tym rodzaju.

Na stole lezal drugi talerz i sir Percy spokojnie napelnil go zupa i nalal wina do szklanki.

Malgorzata plonela ciekawoscia, jak postapi Chauvelin. Przebranie tak go zmienialo, ze moze mial zamiar udawac nadal, ze jest ksiedzem, ale dyplomata byl zbyt przebiegly, by rozpoczac gre tak niepewna.

Wyciagnal reke i rzekl uprzejmie:

– Sir Percy, jestem zaszczycony tym spotkaniem. Musisz mi wybaczyc, ale sadzilem, ze przebywasz po drugiej stronie kanalu… ta niespodzianka mnie zaskoczyla…

– Alez oczywiscie – rzekl sir Percy z niezmaconym spokojem -oczywiscie… monsieur… jak? Chaubertin? czy tak?

– Przepraszam bardzo -Chauvelin.

– Ach wybacz! stokrotnie cie przepraszam! Naturalnie, Chauvelin… nigdy nie moge spamietac obcych nazwisk…

Jadl wolno zupe, smiejac sie od czasu do czasu wesolo, zupelnie jak gdyby przyjechal do Calais jedynie po to, by spozywac kolacje w tej wstretnej gospodzie w towarzystwie zacietego wroga.

Malgorzata nie mogla zrozumiec, czemu Percy nie skreca karku Francuzikowi. Z pewnoscia podobna mysl musiala zrodzic sie w jego glowie, gdyz niekiedy jego senne oczy blyszczaly zlowrogim blaskiem, posepnie spogladajac na drobna postac Chauvelina.

Tymczasem Francuzik odzyskal zimna krew i jadl spokojnie zupe.

Lecz przebiegly spiskowiec, ktory wprowadzal w czyn tyle smialych wypraw, patrzal zbyt trzezwo na sytuacje, aby narazic sie na niepotrzebne niebezpieczenstwa. Gospoda mogla byc przepelniona szpiegami, a Brogard przekupiony przez Chauvelina. Jedno zawolanie dyplomaty wystarczalo, aby sprowadzic 20 zolnierzy, ktorzy rzuca sie na Blakeney'a i skrepuja go, zanim uratuje lub przynajmniej przestrzeze uchodzcow. Tego nie mogl ryzykowac. Musial dostac sie do zbiegow francuskich, gdyz dal im na to slowo dzentelmena.

Jedzac i zartujac rownoczesnie, rozmyslal i organizowal nowy plan, gdy tymczasem biedna i niespokojna Malgorzata dreczyla sie pytaniem w ciasnej kryjowce, co powinna byla uczynic. Przezywala najciezsze walki.

– Nie wiedzialem – odezwal sie znow spokojnie Blakeney – ze… ze wstapiles do stanu duchownego.

– Ja? Hm – jakal sie Chauvelin.

Dobroduszne zuchwalstwo Blakeneya wyprowadzilo go znow z rownowagi.

– Bylbym cie jednak poznal wszedzie – ciagnal spokojnie sir Percy, nalewajac sobie druga szklanke wina – choc szerokie rondo kapelusza nieco cie zmienilo.

– Istotnie?

– Naturalnie, monsieur Chauvelin. Mam jednak nadzieje, ze nie urazilem cie ta uwaga. Czy nie masz do mnie pretensji?