Ktos postepowal za nia. Z ciemnosci wylonila sie druga kobieta. Niosla tace z wysoko spietrzonymi owocami. Byla to ta sama kobieta, ktora Jupe widzial po poludniu z panna Bainbridge, i wiedzial, ze musi to byc Klara Adams. Weszla w krag swiatel i postawila tace na stole okrytym czarnym obrusem.

Nastepna twarz zajasniala w ciemnosciach – twarz Marvina Graya. Na jego glowie widnial rowniez wianek z kwiatow. Zdawal sie nie miec ciala. Jupe uzmyslowil sobie, ze nosi, podobnie jak obie niewiasty, czarna szate. W czerni nocy ich sylwetki byly niewidoczne, z tla wylanialy sie tylko twarze i kwietne wianki na glowach.

– Nakresle krag – zaintonowal Marvin Gray. Jego rece, biale na tle czarnej szaty, wykonywaly jakis kolisty ruch. W swietle swiec zalsnilo ostrze noza.

Jupe oddalil sie od upiornego lasku i trojga dziwnych ludzi pod jego konarami. Gdy znalazl sie dostatecznie daleko, by mowic swobodnie, wcisnal guziczek walkie-talkie.

– Pete? Bob? Jestem na polu za laskiem. Z cala pewnoscia w lasku odbywa sie sabat.

– Zaraz tam bede – odpowiedzial Bob.

– Ja tez – zglosil sie Pete.

Pete pojawil sie po paru minutach, szedl cicho jak duch. Nastepnie Bob przekradl sie do nich z ciemnosci.

– Jest ich tylko troje, ale szykuja sie do odbycia ceremonii – relacjonowal Jupe. – Marvin Gray ma noz.

– Czytalem gdzies o tym – powiedzial Bob. – Nakresli nozem krag na ziemi. Czarownicy wierza, ze krag zwieksza ich sile.

– Chodzmy popatrzec.

Bob i Pete poszli milczaco za Jupe'em, wpatrujac sie nerwowo w ciemnosci. Jaki to dziwny rytual ujrza za chwile na wlasne oczy? Dostrzegli trzy postacie o bialych twarzach w kregu plonacych swiec. Zobaczyli Madeline Bainbridge unoszaca w gore puchar. Miala zamkniete oczy, jakby sie modlila. Chlopcy wstrzymali oddech.

Wtem z ust Pete'a wyrwal sie cichy okrzyk grozy. Z ciemnosci wyszlo jakies stworzenie i stanelo przy nim. Nie poruszalo sie. Pete czul na sobie jego goracy oddech. Wtem warknelo cicho a zlowieszczo.

Rozdzial 8. Morderstwo dokonane moca czarow?

– Co to?! – krzyknal Marvin Gray. – Kto tam jest?

Chlopcy zamarli, a warczenie nie ustawalo.

Klara Adams uniosla rece do ust, wpatrujac sie w ciemnosc za kregiem. Madeline Bainbridge stala nieruchomo. Wygladala jak rzezba z kosci sloniowej i hebanu. Marvin Gray wydobyl spod czarnej szaty latarke elektryczna. Wlaczyl ja i ruszyl ku Trzem Detektywom. Jupe zobaczyl, ze kolo Pete'a stoi pies – gladkowlosy doberman, ktorego widzial po poludniu. Byl najwidoczniej wytresowany i zatrzymywal intruza, ale nie atakowal nie sprowokowany. Nie staral sie tez ugryzc Pete'a.

– Co tu robicie, chlopcy? – zapytal Gray.

Jupe poczul na sobie wzrok Graya i serce mu zalomotalo. Jak wytlumaczyc temu czlowiekowi fakt, ze mlody kuzyn Beefy'ego Tremayne'a, ktory zachowywal sie tu po poludniu jak ukladny gosc, wraca oto wieczorem szpiegowac jego i dwie kobiety?

– Kto tam jest, Marvinie?! – zawolala Madeline Bainbridge.

– Banda dzieciakow. Pewnie przyszli z Malibu. Trzeba wezwac szeryfa i wsadzic ich do ciupy!

Serce Jupe'a bilo teraz jak szalone. Czy to mozliwe, ze Gray go nie poznal?

– Hej, panie! – powiedzial. – Moze pan zawolac tego psa?

– Dobrze. Bruno, chodz tu, do nogi!

Pies przestal warczec i podszedl do Graya.

– A teraz powiedzcie, co tutaj robicie? – zapytal Gray ponownie. – Nie widzicie, ze to teren prywatny?

– Nie, bo ciemno – odpowiedzial Jupe zuchwale. – Szlismy sobie na spacer przez wzgorza. Zboczylismy ze sciezki i nie mozemy znalezc drogi powrotnej.

– Marvin! – zawolala Madeline Bainbridge ze zniecierpliwieniem. – Pozwol chlopcom odejsc i wracaj tutaj. Wstrzymujesz nas.

Jupiter popatrzyl na nia, po czym zwrocil wzrok na Graya. Ten zachowywal sie niepewnie. Wyraznie nie mogl sie zdecydowac, co robic.

Jupe ruszyl w strone panny Bainbridge.

– Przepraszamy pania najmocniej – mowil. – Naprawde nie chcielismy przeszkadzac.

– Krag! – wykrzyknela bez tchu Klara Adams. – On bezczesci krag!

Jupe szedl dalej w strone stolu, przy ktorym staly kobiety, nie przestajac przepraszac. Jedna reka odpinal pasek z antena, druga przyciskal do boku radyjko, by ukryc je przed wzrokiem kobiet. Byl blisko stolu, gdy pasek opadl mu z bioder, glowa i ramiona znalazly sie prawie pod stolem.

– Marvin! – krzyknela Madeline Bainbridge. Reka Jupe'a znikla na moment pod czarnym obrusem, po czym upadl na czworaki.

– Przepraszam. Niezdara ze mnie. Nie chcielismy panstwa niepokoic, naprawde. – Jupe podniosl sie na nogi. – Gdyby zechciala pani powiedziec nam, jak dojsc do drogi…

– Marvinie, pokaz, jak sie dostac na glowna droge – polecila Madeline Bainbridge.

– Dziekuje pani – powiedzial Jupiter.

Gray wyprowadzil chlopcow z lasku. Wskazal im, jak maja isc przez pole, by trafic na asfaltowa szose wiodaca do autostrady Nadbrzeznej, o czym bardzo dobrze wiedzieli.

– Tedy! Idzcie prosto, az dojdziecie do szosy. Potem skrecicie w prawo. I nie wracajcie mi tutaj!

– Serdeczne dzieki – powiedzial Pete.

Trzej Detektywi ruszyli przez wysoka, skapana w ksiezycowym swietle trawe, a Gray stal i patrzyl za nimi.

– Nie spusci z nas wzroku, poki nie wyjdziemy z terenu posiadlosci – przewidzial Bob.

– Nie mozna go za to winic – powiedzial Jupe. – Ty bys tez nie chcial miec obcych na swoim podworku w czasie sekretnych obrzadkow. Miejmy nadzieje, ze nie zajrzy pod stol i nie odkryje tam mojego walkie-talkie!

– To dlatego upadles! – powiedzial Pete.

– Pomyslalem sobie, ze byloby interesujace posluchac, o czym beda mowic po naszym odejsciu. Okrecilem czesc anteny wokol radia, zeby przycisk nie odskoczyl. Nie bedzie wiec odbierac, ale bedzie nadawac. Nie idzmy za daleko, bo znajdziemy sie poza zasiegiem odbioru.

Doszli do szosy i Bob sie obejrzal. Marvina Graya juz nie bylo.

– Pewnie wrocil do lasku.

Przeszli szosa do kepy krzakow i zatrzymali sie pod ich oslona.

– Wlacz swoje walkie-talkie, Bob – powiedzial Jupiter. – Posluchajmy sabatu.

Bob uklakl i wlaczyl odbior.

– … szli wreszcie – uslyszeli glos Graya. – Nie odwaza sie wrocic. Na pewno nie po tej lekcji, jakiej udzielil im Bruno.

– Mialem nadzieje, ze Bruno jest gdzies zamkniety – wymamrotal Jupe.

Gray znowu sie odezwal:

– Glupota bylo dac im odejsc.

– Co wiec powinnismy byli zrobic? – zapytala Madeline Bainbridge.

– Wegnac ich w przepasc!

– Marvinie! – zabrzmial glos kobiecy. Nie byl to glos panny Bainbridge, wiec chlopcy uznali, ze Klare Adams oburzyla sugestia Graya.

– Nie lubie wscibskich dzieciakow – mowil Gray. – Pojda do domu i opowiedza, co widzieli. Nim sie obejrzymy, bedziemy mieli fotografow i reporterow, kryjacych sie za kazdym drzewem. Widze juz tytuly artykulow: “Tajemnicze obrzedy na ranczu gwiazdy filmowej!” Bedziesz tu miala weszace gliny predzej, niz sie spodziewasz i…

– Doprawdy nie musze sie obawiac policji – przerwala mu panna Bainbridge. – Nie robimy nic zlego.

– Teraz! – powiedzial Gray.

– Nigdy!

– Wiec chcesz tu miec gliny? Powinnas uzyc swojej sily wobec tych dzieciakow tak, jak tamtej nocy wobec Desparta!

– Nigdy nie skrzywdzilam Ramona! Nawet wtedy, kiedy mnie zdradzil!

– Nie, oczywiscie! – w glosie Graya brzmial sarkazm. – Zyczylabys mu dlugiego, szczesliwego zycia!

– Ciagle do tego wracasz! – glos aktorki byl szorstki. – Wciaz i wciaz. Zgoda, bylam na Ramona wsciekla. Ale go nie skrzywdzilam. Nie uzylabym swojej sily, zeby komukolwiek wyrzadzic krzywde, i ty o tym wiesz. W gruncie rzeczy liczysz na to, prawda?

– Madeline! Prosze! – zawolala Klara Adams.

– Dobrze juz, dobrze – mruknal Gray. – Nie ma teraz sensu kontynuowac obrzedu. Wracajmy do domu. Bruno! – podniosl glos. – Bruno, chodz tutaj!

– Moze lepiej zostawcie psa na dworze, w razie jakby ci chlopcy wrocili – powiedziala Klara Adams.