ROZDZIAL PIATY
W Hyde Parku o dziesiatej wieczorem bylo bardzo zimno. Juliana, ukryta w buczynowym lasku, gdzie nie dochodzil blask ksiezyca, doszla do wniosku, ze byc moze jest to najglupszy czyn w jej zyciu. Zadrzala na mysl o tym, co ojciec albo Joss, a nawet Martin Davencourt mogliby powiedziec, gdyby cala sprawa wyszla na jaw. Naturalnie kiwaliby glowami nad jej najnowszym wyskokiem, ale ta dezaprobata, ktora w przeszlosci zawsze pobudzala ja do zlego, teraz wydawala sie az nadto sluszna. Po raz pierwszy w zyciu miala watpliwosci.
Z poczatku wszystko wygladalo na wspanialy zart. Ona, Jasper Colling i Emma Wren ulozyli caly plan przed tygodniem, w pokoju karcianym na balu u lady Selwood – ona i Colling mieli zatrzymac powoz Andrew Brookesa i upozorowac napad. Juliana zawsze chciala zabawic sie w rozbojnika, totez pomysl wydal sie jej wart zachodu. Teraz zmienila zdanie, tyle ze bylo za pozno, by sie wycofac. Chociaz zeby jej dzwonily, a palce u nog zmarzly na kosc w cienkich butach do konnej jazdy, nie mogla zrezygnowac i wrocic do domu. Pociagneloby to za soba utrate twarzy przed przyjaciolmi.
– Ten kapelusz jest tak potwornie brzydki – powiedziala, poprawiajac sie w siodle i liczac na to, ze Colling nie zauwazy drzenia jej glosu – a spodnie wprost obrzydliwe. Nie mogles znalezc dla mnie bardziej twarzowego przebrania, Jasper? Slowo daje, jesli nas zlapia, zostane oskarzona nie o rabunek na goscincu, tylko o przestepstwo przeciwko modzie!
Jasper Colling rozesmial sie.
– Juliano, moja droga, nikt nas nie zlapie, totez nie musisz martwic sie o to, ze ktokolwiek oskarzy cie o brak gustu. Poza tym to przeciez zart. Zgotujemy Brookesowi i jego zonie powitanie, o ktorym nigdy nie zapomna!
Ksiezyc swiecil pelnym blaskiem. Noc byla chlodna, jasna. Juliana wybrala dluga czarna peleryne, a kasztanowe wlosy zwiazala z tylu i ulozyla tak, by nie rzucaly sie w oczy. Colling dostarczyl jej starego trojgraniastego kapelusza nalezacego do jego stangreta. Dal jej tez niewielki srebrny pistolet, ale nie miala pojecia, jak go uzyc. Zaledwie przed kwadransem wszystko wydawalo sie zabawne. Teraz nagle eskapada nabrala dla niej takiego samego powabu jak pobyt we Fleet [3] , gdzie przypuszczalnie trafi, jesli ich zlapia.
Colling dotknal jej ramienia. Wyczuwala jego podekscytowanie i sama zareagowala na to podnieceniem polaczonym z niepokojem.
– Jada!
Droga w ich kierunku toczyl sie powoz, przysadzisty i ciemny w swietle ksiezyca. Juliana wstrzymala oddech.
– Nie wydaje mi sie… – zaczela, ale jej towarzysz juz po pedzal konia. Plochliwy gniadosz stanal deba i omal nie zrzucil go z siodla, wkrotce jednak Colling galopowal za powozem. Po chwili wahania Juliana ruszyla za nim.
Po mniej wiecej minucie uswiadomila sobie, ze to nie ten powoz, ale wowczas bylo juz za pozno. Colling strzelil w pudlo pojazdu, na co stangret omal nie spadl z kozla. Skulil sie ze strachu, pochylajac twarz ku konskim szyjom i zawolal drzacym glosem:
– Kim jestescie? Czego chcecie?
Juliana zobaczyla, ze Colling dusi sie ze smiechu.
– Pieniadze albo zycie!
Szarpnal drzwiczki powozu i w tym momencie zlapala go za ramie.
– Co ty wyprawiasz? To nie jest powoz Brookesa.
– Co to, u diabla, za roznica? – burknal Colling bez zastanowienia. – To przeciez tylko zart.
Na poduszkach w rogu powozu siedziala skulona drobna staruszka. Z jej oczu wyzieralo przerazenie, kacik ust drzal zalosnie. Trzesace sie dlonie juz zdazyly powedrowac do brylantowej kolii na szyi, ale nie mogla jej rozpiac. Juliana chwycila Collinga za ramie, tym razem mocniej.
– Nie! Zostawmy ja!
– Sto gwinei albo twoja cnota! – zawolal Colling, usilujac sie nie smiac.
Starsza dama, ktora zdaniem Juliany musiala miec przynajmniej siedemdziesiatke, wygladala, jakby miala zaraz zemdlec na sama mysl o tym, jak ten mlody rozbojnik wrzucaja do rowu.
– Wezcie moja torebke, ale mnie oszczedzcie. Jestem taka stara i taka zmeczona… – Glos jej sie zalamal i nie dokonczyla.
– Na litosc boska! – Julianie zrobilo sie niedobrze. Puscila ramie Collinga i zawrocila koniem. – Zostaw ja! To zbyt niebezpieczne. Ja wracam.
Przy uchu uslyszala swist kuli. Colling zaklal. Teraz sie nie smial. Nie mowiac nic wiecej, uderzyl konia szpicruta i pogalopowal w kierunku, z ktorego przybyli, zostawiajac Juliane przy otwartych drzwiczkach powozu. Na ziemi lezala torebka starej damy. Lada chwila mogla byc stratowana przez konskie kopyta.
Juliana obejrzala sie. Droga nadjezdzal inny powoz, ktorego stangret i pasazer strzelali do nich. Szybko zeskoczyla z konia, podniosla torebke, wsunela glowe do powozu i wcisnela torebke do rak staruszki.
– Prosze ja wziac. Przepraszam. To byl tylko zart. Wdrapala sie na siodlo i popedzila konia w kierunku domu.
Colling wyjechal spod oslony bukow i dolaczyl do niej, ale nie zdolal dotrzymac jej szalenczego tempa, wiec zmuszony zamykac tyly, wyrzucal z siebie na przemian blagania, zeby zwolnila, i nerwowe pytania, co w nia, u diabla, wstapilo. Juliana nie odpowiadala. Pare razy zamaszyscie otarla lzy z policzkow, pilnowala sie jednak, zeby Colling niczego nie spostrzegl, a kiedy wyjechali na oswietlone ulice miasta, przeszla w spokojny klus i podziekowala swemu towarzyszowi za udzial w przygodzie. Colling wciaz kipial podnieceniem.
– Strzelali do nas! Daje slowo, co za wspaniala ucieczka! Widzialas, kto byl w tamtym powozie, Juliano? Davencourt, masz pojecie! Davencourt strzelal do nas!
Juliane przejal nagly lek, ktoremu towarzyszylo uczucie nudnosci.
– Martin Davencourt? Jestes pewny? Nie widzial cie, prawda, Jasper?
– Watpie – odparl Colling niefrasobliwie. – Zreszta i tak nie moglby nam niczego udowodnic. – Niczego nie ukradlismy i nie wyrzadzilismy krzywdy. – Polozyl dlon na jej dloni trzymajacej wodze. – Noc dopiero sie zaczela. Moze sie przebierzemy i pojedziemy na wieczor do lady Babbacombe? A moze…
– sugestywnie znizyl glos – moglibysmy uczcic nasze wstapie nie na droge przestepstwa razem, tylko we dwoje.
Juliana wyszarpnela dlonie. Wzbudzal w niej odraze.
– Raczej nie, Jasper. Bylo milo, ale na tym koniec.
– Z wyjatkiem tego, ze teraz mamy wspolny sekret, prawda?
– Colling spojrzal na nia pozadliwie – Bede cie jeszcze mial, Juliano. Przekonasz sie.
Juliane mysl o tym, ze jest zdana na laske Collinga, napelnila niesmakiem. Poza tym byla jeszcze Emma Wren, rowniez wtajemniczona w plan zatrzymania powozu Andrew Brookesa. Emma uwazala to za doskonaly zart, a jak tylko uslyszy, co stalo sie tej nocy, doda dwa do dwoch i uswiadomi sobie, kto sie za tym kryje.
Rozstala sie z Collingiem na Portman Square i do domu weszla sama. W holu jak zwykle plonelo dwanascie swiec, bez specjalnego powodu. Juliana tak sobie zyczyla. Dzieki temu dom nie wydawal sie taki pusty. Jednakze nic nie mogla poradzic na cisze, ktora nalezalo czyms wypelnic. Nie byla w stanie wysiedziec w domu sama.
Drzwi do pomieszczen dla sluzby otworzyly sie i pojawila sie w nich pokojowka Juliany, Hattie. Na widok swojej pani w spodniach pisnela:
– Boze milosierny, jak pani wyglada? Chyba nie jezdzila pa ni po Londynie w meskim stroju?
Juliana natychmiast poweselala.
– Obawiam sie, ze tak, Hattie. A teraz potrzebuje twojej po mocy. Musze zdjac te lachy i przeistoczyc sie w dame w ciagu pol godziny. I blagam, powiedz Jeffersowi, zeby kazal zaprzac powoz. Wybieram sie na przyjecie do lady Babbacombe.
Dopiero kiedy sciagnela spodnie i lniana koszule, odkryla, ze jej srebrny naszyjnik z polksiezycem, podarunek od meza, zniknal. Szukala goraczkowo, sprawdzala, czy nie zaczepil sie o material koszuli. Na prozno. Nie bylo go na podlodze ani w faldach peleryny. Zgubila go.
– Slyszalas? – Emma Wren rozdala karty, po czym usiadla wygodniej aby, sprawdzajac, co jej sie trafilo, podzielic sie najnowsza plotka. – W Hyde Parku niespelna dwie godziny temu napadnieto powoz hrabiny Lyon! Rozbojnicy w Hyde Parku! Myslalam, ze takie napasci wyszly z mody wiele lat temu.
Juliana pewna dlonia pozbyla sie jednej karty, biorac w zamian inna. Graly w wista we czworke, a jej partnerka byla stara lady Bestable, ktora nawet w najbardziej sprzyjajacych okolicznosciach zachowywala sie nieobliczalnie. Teraz, majac swiadomosc, ze w drodze do domu moze zostac napadnieta i obrabowana, stara dama trzesla sie tak bardzo, ze ledwie widziala, co trzyma w reku. Przegrana wydawala sie oczywista.
Juliana poczula na sobie spojrzenie Emmy, bystre i zlosliwe, i zmusila sie do usmiechu.
– Czy ktos zostal ranny? – spytala lekko.
– Wlasciwie nie… – Glos zabrala lady Neasden, ostatnia z czworki, mrugajac oczami z podniecenia. – Rozbojnicy uciekli, bo nadjechal drugi powoz.
– Jakie to szczescie – powiedziala uprzejmie Juliana, nie odrywajac wzroku od swoich kart.
– Kraza pogloski, ze to nie byli rozbojnicy, ale mlodzi znudzeni nicponie – poinformowala lady Bestable i wzdrygnela sie. – Gdyby nie niespodziewane pojawienie sie pana Davencourta, biedna lady Lyon bez watpienia zostalaby obrabowana i wrzucona do rowu. Wszystko dla uciechy jakiegos mlodego rozpustnika z mnostwem pieniedzy i czasu, a za to wyzutego z jakichkolwiek zasad moralnych!
– Jest pani zbyt surowa. Moze chcieli sobie tylko zazartowac – wtracila Juliana.
– Zazartowac! – Lady Bestable wygladala, jakby za chwile miala dostac ataku apopleksji. – Wlasnie o to mi chodzi, lady Juliano. Kazdy kto uwaza, ze wystraszenie starej kobiety niemal na smierc jest zabawne, nadaje sie do Bedlam!
Damy graly w ciszy przez pare minut. Juliana odczula zlosliwa satysfakcje, ze ograla lady Bestable. Zastanawiala sie, jak szybko bedzie mogla udac sie do domu. Po raz pierwszy w zyciu mysl o spokojnym domowym zaciszu wydala jej sie wyjatkowo kuszaca.
– Pan Davencourt jest bez watpienia bohaterem chwili – szepnela lady Neasden, skinawszy glowa w strone otwartych drzwi pro wadzacych do sali balowej. – Zaraz pojde i mu pogratuluje.