ROZDZIAL DWUNASTY

Juliana Davencourt siedziala przed lustrem i wpatrywala sie dlugo, bacznie w swoje odbicie. Z jakiegos powodu oczekiwala, ze bedzie wygladac inaczej, zupelnie jakby sam fakt zostania zona Martina mial pociagnac za soba zauwazalna zmiane. Niezupelnie rozumiala, co sie stalo tego ranka. Odtworzyla wszystko w myslach, jakby dzieki temu to, co sie wydarzylo, moglo wydac sie bardziej realne. Byla teraz lady Juliana Davencourt. Zona Martina.

Przysiegala, ze juz nigdy nie wyjdzie za maz. Kochala Edwina Myfleeta z calego serca, a Clive'a Massinghama z namietnoscia zrodzona z rozpaczy. Z Martinem polaczyly ja milosc, namietnosc, czulosc i przywiazanie, a wszystko razem tworzylo najniezwyklejszy prezent od losu. Nawet gniew na ojca nie zdolal oprzec sie temu wybuchowi szczescia. Kiedy Martin delikatnie zasugerowal, ze mogliby wziac slub w Ashby Tallant, Juliana niechetnie wyrazila zgode. Tego ranka, kiedy ojciec wprowadzil ja do kaplicy, gdzie miala poslubic Martina w obecnosci swiadkow, ktorymi byli Beatrix, Joss i Amy, miala wrazenie, ze serce rozsadzi jej piersi.

Wstala, podeszla niespokojnie do okna, odsunela ciezkie zaslony i wyjrzala. Laka za parkiem rozciagala sie az do rzeki, ciemnej i mrocznej mimo gwiazd opromieniajacych rozowawy lipcowy zmierzch. Rzadko widywala Ashby Tallant w takiej krasie. Przez otwarte okno wpadl lekki wietrzyk, ktory poruszyl kotare przy lozku, a plomienie swiec zamigotaly.

Wkrotce w przyleglym pokoju rozlegly sie glosy; Martin odprawial pokojowca. Julianie nagle zaschlo w ustach. Teraz…

Drzwi sie otworzyly i wszedl Martin, cicho zamykajac je za soba. Zatrzymal sie i popatrzyl na nia, stojaca w nogach lozka w prostej, bialej nocnej koszuli. Wlosy miala zaplecione w ciezki miedziany warkocz i Martin usmiechnal sie do niej czule, gdy jego wzrok na nim spoczal.

– Wygladasz najwyzej na osiemnascie lat z tymi wlosami, najdrozsza. – Postawil swiece na nocnym stoliku. – Chodz tutaj.

Juliana powoli podeszla do Martina i polozyla mu dlon na piersi, wyczuwajac pod palcami gladki jedwab koszuli nocnej.

– Martin, ja… troche sie boje. Usmiechnal sie i spojrzal jej w oczy.

– Tak, wygladasz na przerazona. Nie ma potrzeby sie bac, moje kochanie.

Pocalowal ja bardzo ostroznie, ledwie muskajac wargami jej usta, najdelikatniej jak potrafil. Westchnela cichutko.

– Mmm… To bardzo mile.

– Widzisz – czula, jak Martin sie usmiecha – nie ma najmniejszego powodu do obaw.

Tym razem pocalowal ja mocniej, dotykajac jezykiem jej dolnej wargi, wsuwajac go jej do ust. Scisnal ja lekko w talii, czula cieplo jego dloni przez cienki material koszuli. Od tych slodkich doznan zakrecilo jej sie w glowie. Przytrzymala sie klap jego nocnego stroju i przyciagnela go blizej, az piersiami naparla na jego tors. Kolana sie pod nia uginaly.

– Martinie. – Odsunela sie nieco. – Nie jestem pewna, czy wytrzymam dluzej.

– To dobrze – przemowil Martin, lekko ochryplym glosem. Wzial ja na rece i ulozyl delikatnie posrodku wielkiego loza, a nastepnie usiadl przy niej. Jego dlonie powedrowaly do jej warkocza i zaczal delikatnie go rozplatac. Juliana zawisla wzrokiem na jego twarzy. Widac bylo malujace sie na niej napiecie. Powoli, nieslychanie powoli pochylil sie nad nia i pocalowal ja ponownie, wsuwajac palce w jej wlosy. Juliana wsunela dlonie pod jego koszule, po czym przejechala dlonmi po jego piersi, 'wbijajac palce w gladka, naga skore ramion.

Martin z wielka ostroznoscia pociagnal za tasiemki i sciagnal jej koszule, znaczac przy tym lekkimi pocalunkami szlak od obojczyka w dol przez krzywizne piersi. Juliana miala wrazenie, ze tonie, trawiona nieugaszonym pozadaniem. Dotyk jego warg miedzy piersiami odebrala jak wyrafinowana torture.

– Kocham cie, Juliano.

Uslyszawszy te slowa, otworzyla oczy i spojrzala w twarz Martina z zachwytem i ulegloscia. Kiedy polozyl sie na niej calym ciezarem, nie czula nic poza radoscia. Otworzyla sie dla niego z jekiem ulgi polaczonej z desperacja i poczula, jak sie w niej porusza, delikatny i natarczywy, zarliwy i slodki, zrodlo niewyczerpanej rozkoszy. Krzyknela i wydalo jej sie, ze on tez, a kiedy ostatnie drzenia ustaly, zamknal ja w ciasnym uscisku, tulac do siebie.

Wowczas znikly koszmary; Edwin umierajacy i lamiacy jej serce, Massingham porzucajacy ja na pastwe lekow. Czula sie wyjatkowo bezpieczna i wyjatkowo kochana. Odwrocila glowe do Martina i niezgrabnie pocalowala go w zaglebienie miedzy obojczykami.

– Ja tez cie kocham – szepnela, wtulajac sie w niego jeszcze bardziej.

Mruknal cos z sennym zadowoleniem i ulozyl ja sobie w zgieciu lokcia. Po chwili poruszyl sie lekko i wtulil wargi w jej wlosy.

– Dlaczego sie smiejesz? Juliana musnela dlonia jego piers.

– Smieje sie z ciebie, najdrozszy. Myslalam, ze jestes taki powazny, taki opanowany.

Jeknela, kiedy Martin zagarnal ja pod siebie. W jego oczach plonal ogien.

– A teraz?

Smiech Juliany ucichl.

– Teraz wiem, jak bardzo sie mylilam – szepnela, kiedy po chylil sie, by pocalowac ja jeszcze raz.

Po kolacji nastepnego wieczoru Juliana przeprosila rodzine i udala sie na samotny spacer po ogrodzie. Pozwolili jej odejsc bez komentarza, wymieniajac usmiechy na widok spokojnego szczescia w jej oczach. Martin pocalowal ja lekko i powiedzial, ze jesli nie wroci za pol godziny, pojdzie jej szukac.

Juliana krazyla bez celu w polmroku, wdychajac mocny zapach cisow i rozkoszujac sie pieszczota wiatru na twarzy. Jej kroki byly lekkie, a umyslu nie zaprzataly zadne troski. Wszystkie jej zmysly ozyly. Po raz pierwszy w Ashby Tallant byla szczesliwa – szczesliwa bez zastrzezen. Ale nawet teraz nie miala za wiele czasu, bo za pare dni planowali wracac do Londynu i juz nie mogla sie doczekac, kiedy znow zobaczy Kitty i Clare i poglebi znajomosc z nowa rodzina. Nawet chciala, zeby byli na slubie, ale wszystko zostalo zalatwione tak szybko i dyskretnie, ze nie bylo na to czasu. Miala nadzieje, ze jej wybacza, i beda sie cieszyc, ze zyskali nowa siostre.

Minela jezioro i zawrocila ku tarasowi. Przez otwarte okna wlatywaly dzwieki fortepianu, smiech i glosy. Przyspieszyla kroku na mysl o tym, ze wkrotce dolaczy do Martina. Myslami juz wybiegla w czekajaca ich noc i przechodzil ja dreszcz niecierpliwego wyczekiwania, kiedy poczula inny dreszcz, nie tyle podniecenia, co leku. Rozejrzala sie wokol. Przez sekunde miala wrazenie, ze ktos ja obserwuje.

Na prawo od tarasu rosl stary dab o poteznym grubym pniu i galeziach siegajacych ziemi. Za nim szelescily cicho krzewy wawrzynu poruszane wiatrem. Juliana przyspieszyla kroku, nagle zapragnela znalezc sie w srodku. Bylo bardzo ciemno. Ciemno i zimno.

Ktos wyszedl na sciezke przed nia. Wyszedl i przemowil. Rozpoznala ten glos. Nie sadzila, ze jeszcze kiedykolwiek go uslyszy.

– Dobry wieczor, Juliano – powiedzial Clive Massingham. – Czekalem na ciebie.