Lodownia miescila sie w koncu ogrodu, w kopcu ziemnym, pod drzewami, ktore podczas upalnych letnich dni dodatkowo chronily ja przed sloncem. Markiz kazal ja zbudowac przed pietnastu laty. Juliana zawsze uwazala, ze posiadanie wlasnej lodowni to przesada, skoro w St. James Park miescila sie doskonala lodownia do publicznego uzytku. Niemniej dobrze, ze byla pod reka. Postawila swiece, otworzyla drzwi i podparla je nieduzym kamieniem. Wziela wiaderko na lod stojace tuz przy drzwiach i ruszyla korytarzykiem, a nastepnie po schodach w dol do piwniczki. Wlasnie grzebala w warstwach slomy, napawajac sie panujacym tu chlodem, kontrastujacym z parna noca, kiedy pod wplywem przeciagu swieca zamigotala i rozlegl sie charakterystyczny odglos zatrzaskujacych sie drzwi.

Martin odsiedzial dziesiec minut w salonie, zanim odwazyl sie wyjsc na taras w poszukiwaniu Juliany. Uswiadomil sobie, ze wprost nie moze sie doczekac spotkania z nia nie tylko po to, by porozmawiac o sytuacji brata. Kiedy opieral sie o balustrade, zobaczyl swiatelko migoczace w koncu ogrodu i ruszyl w tamta strone, chcac sprawdzic, co to takiego. Ogrod, pachnacy i chlodny w blasku ksiezyca, wydal mu sie zachwycajacy, a chlod wiejacy od lodowni nawet bardziej. Ruszyl korytarzykiem do schodkow. U ich podnoza ujrzal zwrocona ku sobie twarz Juliany. Wlosy miala lekko potargane, a w lokach zaplatala sie nic pajecza. Miala na sobie zwyczajna codzienna suknie w kolorze rudawego brazu i kremowy szal na ramionach i ten prosty stroj sprawil, ze wygladala bardzo mlodo.

– Co pani tu robi? – spytal.

Juliana sprawiala wrazenie poirytowanej.

– Ja pana tez witam, panie Davencourt! Jak to, co ja tu robie? To moja lodownia.

– Tak, ale po co pani lod w srodku nocy? Juliana westchnela glosno.

– To na goraczke Emily. Pomyslalam, ze przydalby sie jej chlodny kompres. – Uniosla spodnice i ruszyla po kamieniach do podnoza schodkow. – A co pan tu robi, panie Davencourt?

– Przyszedlem tu w poszukiwaniu pani, oczywiscie. Czekalem czas jakis, ale skoro sie pani nie pojawila, wyszedlem na taras. Wowczas zobaczylem pani swiatlo.

– I przyszedl tu pan, i zamknal drzwi. Nie bylo to zbyt madre z pana strony. Zamknal nas pan w srodku.

Martin zmarszczyl czolo.

– Nie zamknalem drzwi.

– Nie, zamknely sie same, bo wchodzac odsunal pan kamien. Slyszalam trzask zapadki. Kamien byl po to, by nie dopuscic do zatrzasniecia drzwi.

Martin westchnal z irytacja.

– Skad mialem o tym wiedziec? To jasne, ze drzwi, ktorych nie mozna otworzyc od wewnatrz, zostaly zle zaprojektowane.

Juliana przeszyla go ironicznym wzrokiem.

– Tak, powinnam byla sie domyslic, ze zainteresuje pana techniczny aspekt tej sytuacji. – Odstawila swieczke na niewielka polke przy schodach. – Ja w kazdym razie nie mam najmniejszej ochoty tkwic z panem w pulapce. Mam powazne watpliwosci, czy ta piwniczka jest wystarczajaco duza dla nas dwojga, by zapobiec rekoczynom.

Martin rozejrzal sie wokol. Lodownia byla bardzo mala. Gleboka najwyzej na dziesiec stop, solidnie zbudowana z cegiel, ze sklepionym stropem. Juz zaczynalo mu sie robic zimno.

– Rzeczywiscie dosc tu kameralnie – zauwazyl.

– Coz, zapewniam, ze nie sciagnelam tu pana rozmyslnie – odparla Juliana z rozdraznieniem – na wypadek gdyby pan sobie pochlebial.

Martin rzucil jej leniwy usmiech. To ze jest z nia uwieziony, szczerze go ucieszylo.

– Prawde mowiac, mysle, ze mogloby to byc calkiem uzyteczne.

Gwaltownie uniosla glowe.

– Uzyteczne? A to jakim sposobem?

– Musze z pania porozmawiac, a w tej sytuacji przynajmniej znow mi pani nie ucieknie. Choc zapewne wkrotce sluzacy domysla sie, gdzie pani jest. – Spojrzal na nia. – Ktos przeciez musi wiedziec, dokad pani poszla.

Juliana westchnela z irytacja.

– Niestety, nikt nie wie. Ciotka Beatrix jest na gorze z Emily, a ja nie powiedzialam nikomu, ze sie tu wybieram. Sluzba najprawdopodobniej zalozy, ze wyszlam gdzies z panem.

Wbiegla po schodach i po chwili uslyszal jej szybkie, niecierpliwe kroki w korytarzyku prowadzacym do wyjscia. Stukala w drzwi i wolala. Martin zalozyl ramiona na piersi i, usmiechajac sie do siebie, czekal na jej powrot. Wiedzial, skad sie brala nuta niepokoju w jej glosie. Bala sie tego, co mogl jej powiedziec, a moze nawet bardziej tego, ze zdradzi sie ze swymi uczuciami do niego. Wiedzial, ze nie jest jej obojetny – przyznala to juz dawniej – ale to nieodparte pozadanie bylo nowe dla nich obojga. Musial bardzo uwazac. Przeciez nie chcial jej przestraszyc.

Wracala. Kiedy spojrzala na niego pod swiatlo spod przymknietych powiek, swieca w jej dloni zadrzala.

– W Londynie noca ludzie tak halasuja, ze nikt nie zwraca na nic uwagi. Pewnie nie ma pan wytrycha?

Martin rozesmial sie.

– Obawiam sie, ze nie. Nie jest to cos, co zwykle nosze ze soba.

Juliana westchnela.

– Niewazne. Jesli nikomu nie wpadnie do glowy zajrzec tu wczesniej, na pewno ktos przyjdzie rano. Zawsze biora lod o swicie.

Glos miala rzeczowy, ale Martinowi wydalo sie, ze wyczuwa w nim lekkie drzenie. Probowal ja uspokoic.

– Jesli usiadziemy tuz przy drzwiach, moze ktos zauwazy swiatlo, przyjdzie i nas wypusci. Nie powinnismy tez zbytnio zmarznac, bo noc jest parna.

Po chwili Juliana kiwnela potakujaco glowa. Ruszyla przed nim korytarzem, ze swieca w dloni. Zamkneli wewnetrzne drzwi i ulokowali sie na kamiennym stopniu tuz przy wejsciu do lodowni. Slyszeli podmuchy wiatru poruszajacego wierzcholkami drzew, a nawet widzieli swiatla domu po drugiej stronie trawnika, ale nie mogli sie wydostac. Od wolnosci odgradzaly ich drzwi z solidna metalowa zapadka.

Juliana przesunela sie na kamiennym siedzisku i postawila swiece na progu przed nimi. Lekko przygarbila ramiona. Po chwili Martin przykucnal obok niej.

– Powiedziala pani, ze jestem ostatnia osoba, z ktora pragnelaby pani znalezc sie w potrzasku – podjal. – Kogo chcialaby pani widziec na moim miejscu?

– Och! – Juliana uniosla glowe i usmiechnela sie blado. – Poza slusarzem, chce pan powiedziec? Moze ksiecia Wellingtona. Przynajmniej moglibysmy spedzic ten czas na interesujacej rozmowie.

– Moze pani rozmawiac ze mna. Potrafie byc interesujacy, jesli sie przyloze.

Spojrzala na niego przelotnie.

– W takim razie niech pan lepiej siada.

Stopien byl maly, totez stykali sie cialami. Martin udem otarl sie o Juliane, a kiedy sie poruszyl, rekawem musnal jej piersi. Juliana udala, ze niczego nie zauwazyla.

– O czym chcialaby pani porozmawiac?

– Proponuje zrezygnowac z klopotliwych tematow. To wyklucza wiekszosc. – Juliana zawiesila glos. – Mam! Panska praca.

Martin spojrzal na nia z rozbawieniem.

– Nie wydaje mi sie, ze mogloby to pania zainteresowac.

– Prosze sprobowac – naciskala Juliana.

– Doskonale. Teraz zabiegam o poparcie, zeby zostac wybranym do parlamentu na nastepnej sesji. Henry Grey Bennet przyjal moja pomoc w pracach nad ustawa zakazujaca zatrudniania kilkuletnich chlopcow jako kominiarczykow. To barbarzynskie i nieetyczne.

– A na dodatek niepotrzebne. Slyszalam, ze sa urzadzenia, ktore czyszcza kominy rownie sprawnie. – Juliana wzdrygnela sie. – Nie moge zniesc takiego okrucienstwa.

Martin wygladal na zaskoczonego.

– Czytala pani o tych sprawach?

– Naturalnie, ze nie! Ale mam oczy i patrze. Kiedys wyrzucilam kominiarza ze swego domu, bo bezmyslnie znecal sie nad pomocnikami, a potem dalam im troche pieniedzy, zeby nie odczuli skutkow utraty pracy. – Juliana zamilkla. – Dlaczego pan tak na mnie patrzy, panie Davencourt? To nie byl zaden filantropijny gest.

Martin nagle uswiadomil sobie, ile dobrych uczynkow spelnila Juliana, jednoczesnie udajac obojetnosc.

– Zapewne pani brat rozmawia o takich sprawach – podsunal ostroznie.

– Tak. Joss ostatnimi czasy zmienia sie w polityczne zwierze – potwierdzila. – Ashwickowie zawsze interesowali sie reformami spolecznymi. Podejrzewam, ze w glebi serca wszyscy jestesmy radykalami.

Martin usmiechnal sie.

– Wlasnie o tym rozmawialem z pani bratem i z Adamem Ashwickiem tamtego wieczoru w Crowns. Potrzebujemy calego poparcia, ktore uda sie zdobyc w Izbie lordow.

– Ale Joss nie zasiada w Izbie Lordow.

– Nie, ale ma tam wplywy. Ashwick tez. Stad bardzo zalezalo mi na ich poparciu. Ta ustawa ma poteznych wrogow, ktorzy z latwoscia moga obalic projekt. Jeden z nich to Lauderdale.

– Och, earl Lauderdale nalezy do tych, pozal sie Boze, zartownisiow, ktorych tak bawia ich wlasne dowcipy, ze nie sa w stanie dostrzec, iz inni ich nie znosza. Moim zdaniem jego samego nalezaloby sila wepchnac do komina.

– Ciekawa mysl – zauwazyl Martin, obserwujac gre swiatla na ozywionej twarzy Juliany. – Interesuje sie pani polityka?

– Nieszczegolnie, ale ta sprawa jest bez watpienia interesujaca, bo wszyscy ja popieracie. – Juliana zerknela na niego kpiaco. – Jest pan zaskoczony, prawda? Zdaje sobie sprawe, ze uwaza mnie pan za plytka.

– Nie, nigdy w zyciu. – Martin mowil szybko, szczerze. – Darze pani inteligencje najwyzszym szacunkiem, lady Juliano. Myslalem tylko, ze takie sprawy pani nie zajmuja. Wygiela wargi w lekkim usmiechu. – Szczerze mowiac, ciesze sie, ze pana zaskoczylam. – Ich spojrzenia sie spotkaly. – Teraz moze mi pan opowiedziec o swoich doswiadczeniach w swiecie dyplomacji, panie Davencourt – dodala lekkim tonem. Martin ukryl rozczarowanie. Wiedzial, ze ona probuje trzymac go na dystans, sprawic, zeby mowil dalej. Zrobilaby niemal wszystko, by odwiesc go od intymnych gestow. Ale czekala ich dluga noc. Doprowadzi ja do celu powoli. Jedno bylo pewne. Tym razem mu nie ucieknie.

Martin mowil i caly czas przygladal sie Julianie – odbiciu plomienia swiecy w jej oczach, usmiechowi i cieniom, ktore pojawialy sie i znikaly z pelnej wyrazu twarzy. Kiedy opowiedzial jej o podrozach po Europie, spytala o Davencourt. W ten sposob uplynelo kolejne pietnascie minut. Gdy sam sprobowal ja o cos zapytac, na powrot skierowala konwersacje na jego temat. Martin usmiechal sie do siebie i czekal.