Uderzal raz za razem, tarzajac sie o kilka metrow od przezroczystej konstrukcji baraku. Wyl z bolu, lecz nie wiedzial o tym. Widzial tylko, jak kolejna eksplozja podpala dom, od ktorego zajmuje sie rosnaca w poblizu kepa rachitycznego bzu. Drzewo umiera, wypelniajac jekliwa skarga caly Wszechswiat. Przestrzen kurczy sie do rozmiarow krwawiacej bani, bedacej glowa nieznajomego czlowieka. Twarz o ostrych rysach i wystajacych kosciach policzkowych. Atletycznie zbudowany mezczyzna krzyczy rozdzierajacym glosem, a wokol niego szaleja w upiornym tancu skaly rozsadzane echem potwornego dzwieku.

Pamietal ten dzwiek wysoki, zawodzacy, wypelniajacy kazda komorke, kazdy nerw ciala, zacierajacy granice pomiedzy tym co poza a tym co w srodku.

W ostatnim przeblysku swiadomosci dojrzal jeszcze skrzydlate monstrum, ktore wlepialo w niego czarne paciorki pozbawionych wyrazu slepi, przechylajac na boki swa ptasia glowe. A potem nie bylo juz nic.