26.
Niewesolo. Wlasciwie tragicznie. Ma przeciwko sobie wszystkich, nie liczac oczywiscie tego kretyna Howdena, ktory siedzi od godziny w tym samym miejscu, trzesie sie jak galareta i wpatruje baranim wzrokiem w podloge. Ciekawe, ile Fuertadralu bedzie z takiego grubasa?
– Musimy cos zrobic – powiedzial, przypalajac kolejnego papierosa od parzacego palce peta. – Przeciez nie mozemy pozwolic…
– Nie musimy na nic pozwalac – zasmiala sie nieszczerze. – Nikt nas nie bedzie pytal o zdanie.
– Wymysl cos – jeknal. – To byl twoj pomysl.
– Ale twoja realizacja – pokiwala z politowaniem glowa. – O Nieba, co za mieczak – pomyslala, wydymajac pogardliwie wargi. – Jak to sie poci ze strachu, jak dygoce. Przypomina rozdeptana zabe, tlusta i oblesna.
– Nie mam pojecia, co mu sie wlasciwie stalo – relacjonowal po raz nie wiadomo ktory. – Wszystko szlo jak najlepiej, myslalem…
Rzucila w jego strone krysztalowa czarke. Koktajl zostawil na scianie krzykliwe bryzgi. Siegnela po nowe naczynie, napelnila po brzegi i obserwujac spod przymruzonych powiek pechowego wspolnika, umoczyla wargi w ulubionym napoju.
– Nie jest dobrze – myslala, przelykajac cierpki, musujacy plyn. – Jest gorzej niz zle.
Byla pewna, ze Fuertad jej nie popusci, a dotychczasowy punkt oparcia, jaki miala w osobie komendanta, stracila ostatecznie i nieodwracalnie. Bledem okazalo sie zignorowanie przyslanych przez niego sluzbotow. Teraz juz nie ma o czym mowic – najprawdopodobniej kreator zdazyl wychlapac Ubirowi o calej aferze. A jesli nawet tego nie zrobil, faktem jest, ze obel-bort minal ja na korytarzu bez slowa, zupelnie jakby jej nie zauwazyl.
– Widocznie nie chcial – wzruszyla ramionami. – Bodaj go szlag najjasniejszy trafil, razem z rodowym godlem i cala reszta.
– Musimy cos postanowic – zaczal znowu swoje Howden.
– Napisz testament – zaproponowala. – To sie moze przydac, a pozniej nie bedziesz mial okazji. W podziemiach ciezko znalezc cos do pisania.
– Nieprawda. On tylko straszy. Nigdy tego nie zrobi, nie odwazy sie…
– Spokojna glowa. Kreator zawsze dotrzymuje danego slowa – zasmiala sie zlosliwie. – Moze trafisz do wlasnego Fortu? To by dopiero bylo, co?!
Nie odpowiedzial. Skulil sie tylko bardziej i drzacymi palcami odpalal nastepnego papierosa. Model bezksztaltnej, sliskiej ameby powiekszony do rozmiarow doroslego czlowieka. Niby-nozki, niby-raczki… Prosze popatrzec, jak to sie dzielnie skreca, podryguje, mlaska.
– To nie potrwa dlugo – kontynuowala z msciwym blyskiem w oczach. – Gdzies po tygodniu pojawi sie na twojej lapie pierwsze czerwone kolko, potem drugie, trzecie i jazda na poziom odbioru. Bez obawy, przeciez byles tam tyle razy. A przy okazji, dla zabicia czasu, zbierzesz pare garsci zarodnikow. Ten zapach, ktory cie tak zawsze podniecal, pamietasz? To wlasnie z nich. Mam kilka flakonikow, chcesz moze zobaczyc?
– Przestan – zaskowyczal nieswoim glosem.
– Boi sie, tlusta swinia – stwierdzila z satysfakcja. – Powinien sie bac, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Po co tyle krzyku? – pokrecila z dezaprobata glowa. – Fuertadral to bardzo cenna substancja, sam mi kiedys tlumaczyles. Przyczynisz sie do zwyciestwa solaryjskiej cywilizacji nad barbarzynstwem Rindu – zanucila poczatek Hymnu Slonca. – Pogrzeb, rzecz jasna, na koszt umilowanej Ojczyzny.
Papierowa twarz Howdena zrobila sie niemal zupelnie przezroczysta. Liz spogladala wyzywajaco w jego przekrwione oczy, znajdujac przyjemnosc w drobiazgowej analizie uczuc malujacych sie na oblesnym pysku jedynego wspolnika. Bylo to fascynujace zajecie.
– A teraz do rzeczy – powiedziala wstajac. – Sluchaj uwaznie, bo nie bede powtarzac. Znasz rozklad Stacji nie gorzej ode mnie., wiec powinienes skojarzyc. Musimy… – urwala raptownie; badawcze spojrzenie przesunelo sie po scianach segmentu. – Musimy opanowac sklad Fuertadralu – szepnela Howdenowi do ucha.
– Opan…! – dostal pod zebra i opadl z powrotem na fotel.
– Nie tak glosno – upomniala go pieszczotliwym tonem. – To jedyna sytuacja, w ktorej bedzie mozna stawiac warunki i wytargowac zycie – mowila tak swobodnie, jakby chodzilo o wypozyczenie z magazynu dodatkowego kompletu umundurowania. – A teraz rusz sie, grubasie. Szkoda czasu – poklepala go po sflaczalym policzku.
Byl tak rozklejony, ze nawet nie probowal oponowac.
– Daj mi cos do picia – zabelkotal.
– Cykor cie oblecial – powiedziala z nagana w glosie. – Jesli nie spartaczymy, bedziesz mial jeszcze niejedna okazje, zeby sie przydymic. W przypadku przegranej zaaplikuja nam solidna dawke FZ-etow. Recze ci, ze nic mocniejszego, jak dotad, nie wynaleziono.
Cos tam zamamrotal pod nosem, ale nie sluchala, wpatrzona w podloge za jego plecami. Puszysta wykladzine przebijalo kilka delikatnych, zielonych kielkow. Rosly szybko, rozwijaly sie i na jej oczach jedna z galazek zakwitla kiscia fioletowych drobin.
– To dla ciebie – uslyszala cieply, meski glos. Tom Edgins stal kolo zielonej kepy i przygladal sie jej tak jakos dziwnie, jakby…
– Czegos tu nie rozumiem – potrzasnela glowa, chcac odegnac natarczywy majak. – Czegos tu, do ciezkiej cholery, naprawde nie rozumiem.
– Cco… to? – tlusty paluch Howdena bezblednie zlokalizowal rozplywajaca sie postac. – Znasz tego faceta?
– Nie wiem, chyba nie – baknela zdezorientowana. Fakt, ze nie tylko ona dostrzegla nieproszonego goscia byl pocieszajacy, ale i tak niczego nie wyjasnial. I ten krzak sterczacy tak po prostu na srodku pomieszczenia. Dlaczego akurat bez? Podeszla blizej i ulamawszy obsypana kwieciem galazke, zanurzyla twarz w pachnacym fiolecie. – Tom Edgins – mruknela w zadumie, odwracajac sie w strone Howdena.
– Cos ty powiedziala?! – podskoczyl jakby ktos go dzgnal w tluste posladki. – Ten wiezien, ktorego… Przeciez on…
Cwaniaczek – zdazyl wykorzystac moment jej nieuwagi i wlac w siebie z pol czarki koktajlu.
– Zebys tak sie zwijal przy innej okazji, bylaby moze z ciebie jakas pociecha – powiedziala drwiacym tonem. – Wiesz cos o tym Edginsie?
– Tyle co wszyscy – jednym lykiem osuszyl naczynie; grdyka skasowala dostarczony plyn, glosnym bulgotem objawiajac swoje zadowolenie. – Podobno niebezpieczny. W kantynie plota niestworzone rzeczy. Oszalec mozna.
– Niebezpieczny – pomyslala ze zdziwieniem. – Pewno tak, inaczej Fuertad nie trzymalby go u siebie. W takim razie te majaki… – poczula nagly lek, lecz kiedy spojrzala na trzymana w reku kisc bzu, zagadkowy usmiech ozdobil jej twarz.
– Liz, co z toba? – zaniepokojony glos Howdena przywrocil ja do rzeczywistosci. – Wygladasz co najmniej dziwnie.
– Ales sie napral – znalazla kwiat o pieciu platkach i polknela go. – To na szczescie. Poszukaj, moze ci sie trafi.
– Przeciez tego nie ma! – ryknal mietoszac w lapach fioletowa kisc. – Nie ma, nie ma… – skoczyl na wyrastajacy z podlogi krzak i deptal z pasja.
– Dosyc – szarpnela go do tylu; nie wiadomo, dlaczego wydal sie jej jakis wiekszy i ciezszy. – Moglbys przestac robic z siebie idiote.
Stal przed nia z tak durna mina, ze z trudem powstrzymala wybuch smiechu. Zalosny typ. Trudno, szkoda czasu. Wyjela ze schowka kabure z draserem. Dziwne, ze obel-bort nie odebral jej tego, nakladajac tymczasowy areszt. Gdyby wiedzial, co ona nia zamiar zrobic… Fuertad by nie zapomnial – to stare prochno pamieta o wszystkim. Dlatego nalezy sie spieszyc!
– Jestem gotowa – powiedziala chowajac bron pod bluze. – Teraz pojdziemy do ciebie. Wezmiesz co trzeba i…
– Zastanow sie – znowu go wziela jakas drzaczka. – Moze…
– Jesli jeszcze raz uslysze…
Nie uslyszala. W jej wzroku bylo tyle zlosci, ze Howden skulil sie tylko i mielac w ustach bezsilne klatwy, ruszyl w strone wyjscia.