30.
Wysoki, zawodzacy dzwiek nie ustaje ani na moment. Czasami tylko przez jekliwa kurtyne przedzieraja sie jakies slowa, oderwane, pozbawione sensu. Zaraz potem gina w monotonnym podkladzie i znowu przez minute?, godzine? nie ma nic procz upiornego wycia rindanskich cieni. Koszmar.
– Powinienes byc zadowolony – znajomy glos; glos, ktorego nie spodziewal sie juz uslyszec. – Skacza kolo ciebie jakbys byl nie wiadomo jaka figura. Kto by pomyslal?
– Musze ja zobaczyc – rozpaczliwa proba rozklejenia powiek. – Musze z nia porozmawiac.
– Nie przypuszczalam, ze z ciebie taki chojrak – kontynuowal glos. – Sfajczyles Stacje nie wychodzac z przetrwalnika. Ciekawe, co by sie stalo, gdybym cie z niego wypuscila. Ale to ostatecznosc, chociaz nawet interesujaca…
– O czym ona mowi? – nie czul zadnego bolu. Jakby jego cialo przestalo istniec, pozostawiajac sterylny mozg z podlaczonymi receptorami sluchu. – Nie moge otworzyc oczu. Moze juz ich w ogole nie ma?!
Przestraszyl sie i skoncentrowawszy resztki woli, rozpedzil wszechobecne ciemnosci. I zobaczyl! Zobaczyl…
Fragment sinofioletowego nieba. Chmury. Poszarpana linia horyzontu, zza ktorej wypadaja cienie dwoch bojowych szturmowcow. Znajome ksztalty, przyjazne. Na takich jednostkach sluzyl kiedys – kiedy to bylo?
– Nikt mnie tu nie znajdzie – ten glos. – Iris, gdzie jestes? – Swietna kryjowka. Nie maja szans, zeby nas zatluc przed terminem. Jeszcze dziesiec minut i bede wolna. Wolna! – radosny smiech.
Szturmowce sa juz blisko. Zataczaja badawcze kregi – slychac dostojny pomruk grawitonowych trzewi. Spod ich opaslych brzuchow odrywaja sie miniaturowe wazki, ktore po krotkiej chwili bezwladnego pikowania zaczynaja uzywac wlasnego napedu. Jednoczesnie na dziobach dwoch glownych jednostek rozkwitaja zywym ogniem gniazda plazmowych dzial i zlociste smugi smierci godza wprost w oczy Edginsa.
– Iris, uciekaj!!!
Wiotka sylwetka o dlugich, kasztanowych wlosach rzuca sie do pulpitow kolaptera. Za szyba wideoramy miekna sciany stromego kanionu, musniete zarem plomienistej broni. Skala topi sie, strumienie goracej lawy przeobrazaja kamienna kryjowke w plynace pieklo.
– Skurwysyny! – Edgins widzi, jak Iris odwraca sie w jego strone. – Cholerne skurwysyny! Znalezli nas! Jakim cudem?!
Podloga ucieka jej spod stop. Odglos gluchego uderzenia miesza sie z chlupotem kamiennej rzeki, ktora zaczyna zalewac stojacy w najnizszym punkcie kanionu kolapter. Goraco, potwornie goraco. Zlowieszcze wycie rindanskich cieni przybiera na sile. Presja urojonych komponentow otoczenia. Strach przeobraza sie w nienawisc.
– Tooom!
MUSISZ STAD ODEJSC
…skrzydlaty maszkaron siedzi w absolutnym bezruchu, wbijajac w Edginsa paciorki czarnych slepi…
POTRAFISZ TO ZROBIC.
Obraz kamiennej maski…
– Dosc!!!
Polprzezroczysta bariera ustepuje pod naciskiem dloni Edginsa. Iris patrzy na niego przerazonym wzrokiem, cofa sie, wyciaga rece w obronnym gescie. Podloga tanczy, za szyba wideoramy klebowisko ognia i parujacych skal. Zlociste smugi przeczesuja przestrzen, sa coraz blizej…
Nagla eksplozja bloku zasilania – fragmenty tylnej sciany z olbrzymia sila wbijaja sie w cialo Iris.
Jakby czas stanal w miejscu…
Edgins widzi kochana twarz wykrzywiona paroksyzmem smierci. Ale dlugie kasztanowe wlosy otaczajace glowe kobiety nikna – widac krotko przycieta, jasna fryzure. Rysy ulegaja coraz szybszym przeksztalceniom. To juz nie Iris. Iris siegala mu zaledwie do ramienia. Ta kobieta jest wyzsza, duzo wyzsza. Jej zielonozle oczy patrza na Edginsa z przerazeniem. Lecz trwa to tylko chwile.
– Lizey Myrmall – przypomnial sobie Tom, zblizajac sie do martwego ciala. – Co ja tutaj robie? Jak to mozliwe, ze… – kolejny wstrzas rzucil go na potrzaskany pulpit sterowniczy. – Przeciez oni chca mnie zabic!
Skafander. Gdzies tu powinien byc. W przejsciu kolo sluzy znalazl kompletne wyposazenie. Pasowalo jak ulal – az dziwne… W zdenerwowaniu ledwie udalo mu sie podopinac klamry i zakrecic oporniki helmu. Wlaz. Pierwsze podejscie. Psiakrew! Jeszcze raz, masa calego ciala… Poszlo!!!
Pancerz byl caly rozgrzany, miejscami zdeformowany – nadtopione stateczniki godzily bezradnie w niebo. W gorze przesunal sie kadlub szturmowca, wciskajac miedzy strome jeszcze sciany kanionu wiazke plazmowych ciosow. Jeden z nich uderzyl dziesiec metrow przed znieksztalconym dziobem kolaptera.
– Precz! – wrzasnal Edgins, wbijajac wzrok w zawracajaca jednostke. – Nic wam nie zrobilem, bydlaki! Spieprzac stad!
Szturmowiec byl juz na powrotnym kursie. Pojawil sie drugi. Szly teraz rownolegle – masywne, ziejace ogniem potwory. Za chwile przejda tuz nad jego glowa i…
Wpatrywal sie z nienawiscia w zlowrogi tandem. Wysoki, zawodzacy dzwiek doprowadzal go do pasji.
POTRAFISZ TO ZROBIC – krzyczalo wspomnienie kamiennej maski.
– Zostawcie mnie w spokoju – wyszeptal blagalnie.
Otworzyly ogien. Zaslonil twarz ramieniem.
– Niee…
Zderzyly sie z soba. Nie slyszal huku. Widzial tylko nagly, oslepiajacy blysk. Gdy przejrzal na oczy, bylo juz po wszystkim. Ani sladu szturmowcow. Posepne, sinofioletowe niebo nad rozmieklym kanionem, w ktorym resztki roztopionych skal pochlanialy wrak kolaptera.
– Co dalej? – Edgins rozejrzal sie na boki, dostrzegajac wszedzie grzezawisko krzepnacej magmy. – Jak wnetrze wulkanu. Kiedy to ostygnie? Przeciez musze stad wiac! Na wszystkie swietosci Nieba i Ziemi, jak mam to zrobic?
Popedzany strachem wypatrzyl fragment, ktory zdawal sie byc najmniej goracy. Ryzykowne. Przydalby sie deszcz, zeby to wszystko schlodzic. Burza…
Zewnetrzne mikrofony, pochwycily melodie zwycieskiego grzmotu. Tom uniosl glowe – przylbice helmu pokryly slady rozbryzganych kropel. Padal deszcz.
– Jak w bajce – pomyslal patrzac na stygnace zlomy magmy. Ciecz parowala z glosnym sykiem, spowijajac kanion oparami sinofioletowej mgly. – Chyba juz…
Ostroznie postawil but na szklistej powierzchni. Powinna wytrzymac. Po kilku krokach obejrzal sie. Kolapter, na wpol zanurzony w ostudzonej magmie, wygladal jak owad pochwycony przez zywiczna struge.
Edgins ciagle mial w pamieci obraz desantowych pojazdow, odrywajacych sie od szturmowcow na krotko przed rozpoczeciem frontalnego ataku. Znal ich szybkosc i skutecznosc. Gnany fala strachu wdrapywal sie po gladkiej stromiznie, chcac jak najszybciej wyjsc z kanionu, ktory nazbyt przypominal pulapke.
Docierajac po nadtopionym, sliskim zboczu do gornej krawedzi, zauwazyl, ze szczelina, bedaca miejscem ostatecznego postoju kolaptera, znajduje sie na dnie dosc rozleglego zapadliska o poszarpanej, pelnej niespodziewanych zalaman i uskokow powierzchni. Miejscami widac juz bylo laciate pancerze, pedzace na najwyzszej rozsadnej predkosci. Walily wprost na niego; od czasu do czasu kontrolna smuga przecinala kurtyne gelwonskiego deszczu i na krawedzi kanionu w przypadkowych punktach, rozkwitaly male gejzery ognia.
– Gnoje! Co ja wam zrobilem?! – krzyknal Edgins. Dzwiek jego glosu zalomotal wewnatrz helmu. Ciagle lalo. To dobrze. Kiepska widocznosc, moze sie uda przeslizgnac.
– Regularna oblawa – pomyslal obserwujac coraz blizsze sylwetki pojazdow. – Jasne, przeciez jestem wiezniem. Jakim cudem sie tu znalazlem? Ta kobieta… Nic nie pamietam. Jakies strzepy, fragmenty bez ladu i skladu. Trzeba sie spieszyc. Tylko dokad mam uciekac? Nie znam terenu, nie wiem kompletnie nic. Predzej czy pozniej i tak mnie dopadna albo zabraknie tlenu w plecaku – ogarnela go rozpacz.
– Przeciez nie moge tu zostac! – wspomnienie gigantycznych schodow nie dawalo mu spokoju. Ogniste napisy na blekitnym tle. Pomoc bedaca jednoczesnie prosba, rozkazem. Gdzies tam pod powierzchnia planety istnialo cos, co przewidzialo jego przybycie i postanowilo wskazac mu droge. Dlaczego akurat jemu? Czyzby byl wyjatkiem posrod tysiecy gelwanskich skazancow? Co za bzdura!
– Aura! – przypomnial sobie. – PRAWDA JEST AURA – obraz kamiennej maski przedstawiajacej jego twarz. – Wydzielasz nietypowa aure – slowa mutanta, dziwne, niezrozumiale.
Pojazdy zaciesniaja pierscien oblawy.
Strach, podsycany nieustajaca obecnoscia zawodzacego dzwieku. Jak dlugo jeszcze? O Nieba, gdyby mozna bylo rozerwac te upiorna petle, wydostac sie z zakletego kregu…
POTRAFISZ – rzezwiacy dotyk chlodnej wody – czerwonawe kregi znikajace pod dotykiem palcow – rozpaczliwy haust trujacej atmosfery, przeobrazajacy sie w lyk ozywczego powietrza – hermetyczny pojemnik, w ktorym spoczywa cialo Klauda…
Czy to wszystko zdarzylo sie naprawde? Czy wolno wierzyc w cos, co moglo byc wytworem oblakanej wyobrazni?
Niebezpiecznie blisko rozkwita kielich smiercionosnego zaru. To fakt pierwszy. Drugim jest coraz blizsza tyraliera laciatych pancerzy. I to wycie, zagluszajace nawet brzmienie wlasnych mysli. I obrazy – poszarpane, chaotyczne strzepy wspomnien, o ktorych nie wiadomo, czy sa fragmentami rzeczywistosci czy majakliwych snow. Czyste szalenstwo. Musisz je po prostu zaakceptowac, jesli zostales na nie skazany. Niewazne przez kogo i po co. Noworodek nie zadaje takich pytan przychodzac na swiat. Noworodek nie zadaje zadnych pytan. Wchodzi w zycie, mimo ze tez jest ono pewnym rodzajem szalenstwa.
– A jesli tak wlasnie ma byc? Nigdy sie tego nie dowiem, nigdy nie zrozumiem do konca…
Czas nagli.
Rozpaczliwy skok – szczelina – czolganie sie. Kawalek odkrytej przestrzeni. Trzeba zaryzykowac…
Eksplozja – grad skalnych odlamkow, zar. Tom polecial w bok, chwile szorowal po pochylosci. Stabilizacja. Z drugiej strony kpiacy pysk laciatego pojazdu. I jeszcze jeden. Krotki wylot emitera wolno zwraca sie w kierunku doskonale widocznej ofiary. Edgins, rozplaszczony na brzuchu, czeka na strzal…
– Gdybym mial bron – szepce. – Cokolwiek, byle nie ginac tak glupio…
Celne trafienie – blizszy pojazd zakrecil w miejscu jak dziecinny bak, zahaczajac ognista wiazka o sasiada. Droga wolna. Edgins patrzy ze zdziwieniem na swoje dlonie i widzi kolbe atatronu wpasowana w rekawice skafandra.