22.
Srodek hangaru zajmowal masywny wacopter, z ktorego wysypalo sie kilkanascie postaci w ciemnowisniowych kombinezonach. Utworzyly najezony bronia szpaler, a oficer, rozsunawszy przylbice olbrzymiego bojowego helmu, ruszyl w kierunku galerii widokowej, gdzie czekal komendant z kreatorem w towarzystwie paru sztabowcow.
Ubir nuf Dem dostrzegl moment wahania w zachowaniu dowodcy grupy, gdy przyszlo do skladania pierwszego meldunku. Aby rozwiazac dylemat kaleczacy malo inteligentna twarz wyrazem wysilku przerastajacego granice poznania, wysunal sie do przodu, wyprzedzajac nieco fotel kreatora. Oblicze oficera jakby pojasnialo – stanal przed obel-bortem w regulaminowej odleglosci i, zezujac co chwila na zajmujacego swoje stale miejsce skrzydlaka, obwiescil przybycie roty eskortujacej.
– Coz za niezwykle spostrzezenie – pokiwal glowa Ubir nuf Dem. – Jaka pogoda na Gelwonie? – spytal.
– Melduje, ze bez zmian – wybakal oficer.
– No mysle – usmiechnal sie komendant. – Jeszcze by tego brakowalo.
– Macie go? – Fuertad postanowil przypomniec, o swojej obecnosci i jego fotel zatrzymal sie o krok od dowodcy roty.
– Jest tam – oficer wskazal wacopter. – Cala czworka. Jeden nie zyje, reszta pod narkoza. Tu sa ich numery kontrolne – wyciagnal z kieszeni maly prostokat raptogramu, na ktorym natychmiast zacisnely sie szponiaste palce kreatora.
Ubir nuf Dem zajrzal mu przez ramie. Cztery dlugie kombinacje cyfr skojarzone z parami czterech imion i nazwisk. Jedno z nich, obwiedzione tlusta ramka, brzmialo: Tom Edgins, przy drugim pysznil sie symbol oznaczajacy definitywnego nieboszczyka. W prawym dolnym rogu widnial podpis komendanta Fortu L na Trzecim Kontynencie.
– Tom Edgins? – zastanowil sie Ubir nuf Dem. – Brzmienie dziwnie znajome, jakbym juz kiedys slyszal cos podobnego. Co o tym myslisz, Chief? – spytal szeptem ulubienca. Skrzydlak poruszyl sie niespokojnie.
Od strony wacoptera nadjezdzaly cztery platformy transportowe. Zastopowaly tuz przed galeria, a Fuertad, wsunawszy raptogram do skrytki w poreczy fotela, popedzil im na spotkanie.
– Szybszy od komety – Ubir nuf Dem ukryl rozbawienie pod maska smiertelnej powagi i poszedl w slady kreatora, pociagajac za soba milczaca asyste sztabowcow. – Edgins…Edgins… – mruczal pod nosem. – Skad ja znam to nazwisko? – lopot bloniastych skrzydel zabrzmial niemal jednoczesnie ze zdziwionym okrzykiem Fuertada.
– Niech pan zobaczy, komendancie!
Lezacy na skrajnej platformie hermetyczny pojemnik byl wlasciwie lita bryla przezroczystego tworzywa, w ktorym zatopiono zwloki tykowatego skazanca o opuchnietej twarzy.
Ubir nuf Dem spojrzal pytajaco na stojacego obok oficera.
– Tak to juz znalezlismy – uslyszal w odpowiedzi. – Przy grobie, ktory kopal tamten – palec wskazal jeden z trzech kanciastych przetrwalnikow na sasiednich platformach. – Pozostali dwaj siedzieli w baraku.
– Tom Edgins – zaskrzeczal Fuertad porownujac numer wybity na pokrywie z trescia raptogramu.
– Tom Edgins – powtorzyl Ubir nuf Dem powoli. – Jak ci sie to podoba, Chief? – zagadnal.
– Wiezien chodzacy bez maski po podziemiach i grzebiacy swojego wspoltowarzysza w pojemniku, ktorego na pewno nie znalazl ani nie dostal od nikogo w prezencie. Ciekawe, bardzo ciekawe.
– Dostarczyc do laboratorium – zadysponowal Fuertad i odwracajac sie w strone obel-borta dodal:
– Nalezy nawiazac kontakt z Glownym Modyfikatorem. Centrum Wybiorcze na pewno jest zaniepokojone przedluzajaca sie izolacja Gelwony. A jeszcze w dodatku to… – wykonal nieokreslony ruch reka.
– Blokada wywozu sprawia, ze jest klopot z magazynowaniem produktu koncowego – wtracil ktorys ze sztabowcow. – Mimo zmniejszonej mocy produkcyjnej sklady sa przepelnione, a z planety ciagle ida nowe dostawy.
– I niespodzianki – stwierdzil Ubir nuf Dem w duchu. – Bawimy sie w wojne, a tu nagle cos bawi sie nami. Co mysli dowodca olowianych zolnierzykow, gdy zacznie zdawac sobie sprawe, ze sam jest rowniez odlany z metalu?
Ruszyl w strone zastrzezonego pionu komunikacyjnego i po minucie stanal przed wejsciem do komendanckiej kwatery.
– Jak by to powiedziec, Chief? Nie czuje sie dzis najlepiej – mruknal przekraczajac prog apartamentu. – Wyglada na to, ze meczy mnie rzeczywistosc, ludzie i caly ten kosmiczny balagan, ktory rozpetalismy. Wojna z Rindu, tajna bron, podchody… Cos zawsze bedzie stalo nad nami, chocbysmy wylezli ze skory. Cos, czego nie zrozumiemy ani jutro, ani za miliard lat. O ile oczywiscie bedziemy jeszcze wtedy istniec – dodal po chwili zastanowienia.
Skrzydlak zeskoczyl z ramienia obel-borta i przycupnawszy na brzegu stolu, czochral sie z pasja mogaca rozbawic najwiekszego mruka. Ubir poglaskal skudlona siersc ulubienca i zasiadl w olbrzymim fotelu, ktory otulil go i delikatnie rozkolysal. Do szczescia brakowalo tylko…
– Moja droga Liz – smutek zagoscil na twarzy ostatniego z nuf Demow. – Gdybys wiedziala, jak bardzo cie teraz potrzebuje.
Poczucie beznadziejnosci roslo z kazda chwila. Nie pokazala sie, nie dala znaku zycia. A przeciez zrobil to wszystko dla jej wlasnego dobra. Czy ona nie potrafi tego zrozumiec? A moze nie chce? Pojsc tam? Nie! Na to sie po prostu nie odwazy. Dwukrotnie wysylane sluzboty wracaly bez odpowiedzi. Nie miala ochoty otworzyc albo w ogole jej nie bylo. Okropnie sie to wszystko skomplikowalo.
Spojrzenie obel-borta wedrowalo po okrytych wzorzystymi kobiercami scianach, bajecznie kolorowych posagach i mozaikowych plaszczyznach telewibrazow, ktore czekaly tylko musniecia swietlnych promieni, by wyczarowac ze swego wnetrza przestrzenna wizje uspionego piekna. Na koniec wzrok Ubira zatrzymal sie na godle nuf Demow. Wargi – drgnely, a pamiec przywolala dzwieczne strofy Epody Kolonizatorow. W wykonaniu obel-borta brzmialy one jednak jak pogrzebowy rapsod.
Krotki, chrapliwy okrzyk dobiegl od strony stolu, gdzie Chief – podobny teraz do wielkiej, kosmatej kuli drapal pazurami marmurowy blat. Bloniaste skrzydla wystrzelily na boki i zaczely mlocic powietrze, wydajac przy tym furkoczacy odglos.
– Jestes glodny – domyslil sie Ubir nuf Dem. – Niestety, chyba nie bede ci towarzyszyl przy kolacji. Nie mam apetytu – podniosl sie z fotela i przewedrowal kilka pomieszczen, by stanac przed sciana, za ktora ukryto starannie zamaskowany sejf. Rodowy pierscien wcisniety w cokol niewielkiej statuetki z czarnego srutowca uruchomil mechanizm – posazek obrocil sie wokol swojej osi, a imitacja ceglanego muru po prostu przestala istniec. W plytkiej wnece, na podwyzszeniu obitym szkarlatna materia, lezala masywna ksiega w skorzanej oprawie, ze zloconymi, okuciami na rogach… Godlo nuf Demow zdobilo geometryczny srodek antycznej okladki.
– Poklon wam oddaje czcigodni przodkowie moi – wyszeptal Ubir w naboznym skupieniu, wyciagajac reke po wiekowe dzielo.
Z ciezkim tomiskiem pod pacha ruszyl w strone najblizszego stolu. Tam z drzeniem, jakie zawsze u niego wywolywal widok rodowej kroniki, zabral sie do wertowania pozolklych, szeleszczacych kart.
Mijaly godziny.
Ubir nuf Dem nie zauwazyl nawet cichego przybycia ulubienca. Chief usadowil sie na szczycie pregijskiej kompozycji, tuz za plecami obel-borta. Otulony bloniastymi skrzydlami wygladal jakby zmorzyl go sen.
Ostatnia czesc kroniki zawierala powiklana genealogie rodu, z jej licznymi, odgalezieniami i slepymi uliczkami. Bladzac po labiryntach pokrewienstwa Ubir nuf Dem odwracal strone za strona, a teleskopowe oczy przesuwaly sie goraczkowo nad podkreconymi wezykami recznego pisma:
– Niemozliwe, zebym sie pomylil – mruczal do siebie. – To musi gdzies tu byc. Z cala pewnoscia.
I nie pomylil sie. Nazwisko Edgins widnialo w rodowej kronice nuf Demow jako boczna, ale wcale nie najdalsza linia.
– Tom Edgins – Ubir wymowil te dwa slowa – przywracajace jego egzystencji zatracony sens i pozwalajace bez obawy spogladac w niepewna przyszlosc. Oto znalazl spadkobierce. Czlowieka, ktory przejmie rodowy pierscien i bedzie kontynuowal rozpoczete przed setkami lat dzielo. Wielkie dzielo.
Pograzony w pozornym snie skrzydlak uniosl nieco glowe i paciorkami czarnych slepi wpatrywal sie w idealnie czysta stronice, nad ktora obel-bort doznawal najwiekszego wzruszenia w swoim smutnym zyciu. Bo gdyby Ubir nuf Dem mogl plakac, z jego oczu niewatpliwie trysnelyby obfite lzy – lzy szczescia.