9.
Brunatna maz oblepiala rece, czepiala sie nog, byla wszedzie. I ten pot zalewajacy oczy. Tom niemal po omacku grzebal w warstwie gestego syropu na wpol zanurzonymi dlonmi, szukajac wrzecionowatych zarodnikow wielkosci paznokcia. Pekaly przy nieuwaznym dotknieciu, wypuszczajac maly obloczek rudawego pylu, a pusta skorupka rozpuszczala sie prawie natychmiast w kleistym blocie pokrywajacym dno studni.
– Oszalec mozna – pomyslal Edgins, gdy suchy trzask obwiescil utrate kolejnej zdobyczy. Spojrzal z nienawiscia na popielata gladz pionowej sciany, potem w gore, na maly otwor, przez ktory wpadala smuga sinego swiatla. – Jeszcze troche, a zaczne drapac ten cholerny kamien.
Studnia poszerzyla sie minimalnie, by po chwili gwaltownym skurczem powrocic do pierwotnego stanu. Miekkie podloze zafalowalo leniwie i z gestej berbeluchy, oblepiajacej stopy Edginsa, wyplynelo kilka fioletowych babli. Pekaly powoli, jakby z niechecia, wydajac przy tym odglos przypominajacy przeciagle mlasniecie. Jednoczesnie brzegi otworu skoczyly ku sobie i zastygly w nowym polozeniu, sprawiajac, ze wewnatrz zrobilo sie troche ciemniej. Studnia zarastala.
– Fatalnie – pokrecil glowa Tom. – Cos mi kiepsko idzie – zawieszony u pasa pojemnik wypelniony byl zaledwie w polowie. – A niech to wszystko… – chcial splunac, ale przypomnial sobie o masce, ktora zaslaniala nos i usta. – Nawet nie mozna podlubac w zebach, kiedy czlowiek ma na to ochote.
Chwycil zwisajaca z gory line i zaczal wspinac sie do wyjscia. Szlo mu opornie. Przeszkadzal stelaz ze zbiornikiem powietrza, pojemnik, maska – nawet cialo bylo jakies odretwiale, obce. Jak pozyczony stroj.
– Ubranko na jedno zycie – mruknal Tom. – Nawet sie do niego przyzwyczailem, chociaz jest juz troche sfatygowane.
Z trudem przelazl przez waski otwor i ostroznie odpial od pasa pojemnik z wygrzebanymi tego dnia zarodnikami.
– Malo. Beznadziejnie malo – pokrecil glowa z niezadowoleniem. – Trzy studnie i tylko tyle. Wczoraj poszlo mi o wiele lepiej.
Odczytal cyfry w okienku manometru. Zapas mieszanki tlenowej wahal sie w granicach pietnastu minut. Zmarnowal juz dwie trzecie czasu przeznaczonego na wyzbieranie codziennej normy wrzecionowatych zarodnikow. A wszystko przez ten cholerny pospiech. Czlowiek chce jak najpredzej odwalic cala robote i miec chociaz z pol godziny spokoju. Ostatnio nie bylo nawet okazji, zeby sie porzadnie oplukac. Zreszta przydzial wody jest czysto symboliczny. Trzeba bedzie pogrzebac przy dystrybutorze…
– O czym ja mysle? – zreflektowal sie Edgins. – Kombinuje tak, jakbym mial szczery zamiar dozyc tu sedziwego wieku – powiodl przestraszonym wzrokiem po otoczeniu. – Wszystko, tylko nie to!
Latwo chciec – trudniej wykonac.
Ruszyl powoli w strone baraku. Nieregularny korytarz prowadzil go zygzakowatym szlakiem w dol. Przyzwyczajony do sinej poswiaty wzrok bladzil po chropowatych scianach i wyboistym podlozu, na ktorym kwitly strupy w kolorze bordo, sygnalizujac obecnosc dojrzewajacych studni. Po natezeniu barwy mozna bylo poznac, jak wiele czasu minelo od ostatniego zbioru.
Kolejny zakret wyprowadzil Edginsa na dosc stromy odcinek korytarza. Zszedl przytrzymujac sie lin zawieszonych wzdluz bocznej sciany i stanal na dnie olbrzymiej pieczary, z ktorej braly poczatek wszystkie chodniki. Ich poszarpane wyloty byly wyraznie widoczne jako sine bryzgi na jednolitym tle ciemnobrazowych skal. Sklepienie ginelo gdzies w mroku, mimo dodatkowego zrodla swiatla, jakim promieniowala kanciasta bryla baraku. Przezroczysta konstrukcja, zbudowana w ksztalcie niskiego graniastoslupa o szesciokatnej podstawie, przypominala na pierwszy rzut oka topornie oszlifowany diament. Widoczne jak na dloni wnetrze bylo puste.
– Nie ma ich – pomyslal Tom. – Nikogo nie ma. Siedza, kazdy w innej studni, i zbieraja te male gowienka, jakby to wlasnie one stanowily najwazniejsza rzecz w calym Wszechswiecie. Predzej czy pozniej i tak nas szlag trafi, wiec czy w ogole jest sens sie wysilac?
Wszedl do sluzy i czekal, az spelniajaca role tloka ciecz wypelni pomieszczenie, wypychajac na zewnatrz trujaca atmosfere Gelwony. Stal z zacisnietymi powiekami, czujac przebiegajace po skorze igielki drobnych wyladowan w miare jak selektywna blona powierzchniowa wedrowala najpierw w gore, a potem z powrotem w dol. Dopiero slyszac sygnal bezpieczenstwa otworzyl oczy i zerwawszy maske, odetchnal gleboko.
– A wiec jestem w domu – powiedzial glosno i bez przekonania. Brzmienie wlasnego glosu wydalo mu sie dziwnie obce.
Wzruszyl ramionami i przeszedl do pomieszczenia glownego, w ktorym – oprocz czterech wojskowych prycz – centralne miejsce zajmowala masywna glowica dozownika.
– Pan i wladca – pomyslal z nienawiscia o martwym urzadzeniu.
Zrzucil na podloge stelaz i zabral sie do wymontowywania pustego zbiornika. Oblepiajaca palce brunatna maz utrudniala prace, lecz w koncu zdolal wyrwac kanciasta butle z plataniny uchwytow. Zaniosl ja na blat dozownika i wkladajac lewa reke w szczeline identyfikacyjna czekal, az maszyna zechce z nim rozmawiac.
– Tom Edgins. Mozna mowic – poplynelo z wnetrza masywnego urzadzenia.
– Chce nowy zbiornik – wyjasnil uwalniajac reke i wkladajac pusta butle w odkryta komore zwrotnika. Po chwili z sasiedniego otworu wysunela sie identyczna.
– W porzadku – mruknal Tom, sprawdziwszy wskazania manometru. – Jeszcze tylko wpisz na moje konto te drobnice – z najwieksza ostroznoscia wyjmowal z pojemnika wrzecionowate zarodniki i ukladal na specjalnej szalce. – Juz – obserwowal z mimowolnym napieciem, jak owoc jego katorzniczej pracy znika w gniezdzie wartosciujacym; zawsze sie bal, ze zlosliwa maszyna roztrzaska delikatne skorupy przed dokonaniem oceny.
– Do wypelnienia normy dziennej Toma Edginsa brakuje czterdziestu trzech i dwoch dziesiatych procent – oznajmilo urzadzenie.
– Mozesz mnie pocalowac – warknal.
Pomaszerowal w strone wyjscia, zabierajac z soba caly ekwipunek. W sluzie naciagnal maske i gdy gotowy do opuszczenia baraku czekal na otwarcie zewnetrznej grodzi, ogarnelo go raptowne znuzenie.
– I tak nie zdaze – myslal zniechecony, czujac, jak obolale cialo nabiera wlasciwosci olowianej bryly. – Nie dam rady, chocbym sie wsciekl. Znalezc dojrzala studnie, rozkuc otwor, a potem jeszcze grzebac w tym blocku…
A jednak nie mial wyjscia. Za niewypelnienie dziennej normy grozily punkty karne, co bylo rownoznaczne z uszczupleniem racji zywnosciowych wydzielanych przez dozownik. System motywacyjny najprostszy z mozliwych: chcesz przetrwac musisz jesc; chcesz jesc – musisz robic, co ci kaza. Lancuch, ktory mozna przerwac tylko w jeden sposob – negujac zalozenie poczatkowe.
– Skad wiem o tym? – zastanowil sie nagle. – Skad znam obowiazujace reguly gry? Przeciez zaden z nas nie popelnil jeszcze zadnego wykroczenia, wiec wszystko to tkwi juz we mnie, zakodowane w podswiadomosci. Od pierwszej chwili przebudzenia sie tu, na Gelwonie, postepujemy zgodnie z zasadami, o ktorych istnieniu nie mielismy pojecia w momencie wejscia do kapsuly transportowej. A jednak wiemy, jak sie poruszac w podziemiach, czego szukac w studniach i co z tym dalej robic. Pelzamy sobie wzdluz wyznaczonej przez kogos linii, zupelnie o niej nie myslac. Wazny jest po prostu pelny kaldun, a cala reszta wcale nas nie obchodzi.
Mogl juz wyjsc na zewnatrz, ale jeszcze przez chwile zastanawial sie, czy nie byloby warto, w ramach eksperymentu, zebrac troche karnych punktow. Powinno to zmusic niewidzialnych opiekunow do reakcji, ktora zdemaskuje w pewnym stopniu systemy majace uniemozliwic ucieczke wiezniow.
– Nie wierze, zeby pozwolili nam tak po prostu zdechnac z glodu – przekonywal sam siebie. – Musza odkryc karty, przynajmniej czesc. Obciecie racji zywnosciowych do niczego nie doprowadzi. Skoro zadano sobie tyle trudu, zeby nas tu ulokowac, jestesmy w jakis sposob potrzebni, i to w dodatku zywi. Z nieboszczykow niewielki pozytek, a chyba nie o uzyznianie Gelwony toczy sie ta cala gra. Po stronie minusow jest wiec raczej czysto, natomiast po stronie plusow na razie nic nie widac, ale niewykluczone, ze tkwi tam istotny element calej szarady…
Pokusa byla silna, jednak Tom zdawal sobie sprawe z trudnosci, na jakie napotkac musi realizacja takiego planu. Sam nie da rady to jasne. A pozostali? Na kogo mozna by liczyc w ewentualnej rozgrywce? Klaud odpada, Jab nie zaryzykuje w ciemno, mutant… Jak on ma na imie? Nikt go nie pytal, bo i po co? Wiadomo, mutant i tyle – podklasa homo sapiens, sztucznie wyprodukowane monstrum. Chociaz te jego umiejetnosci…
– Tak – rozwazal dalej Edgins wychodzac z baraku i zamykajac za soba klape zewnetrznej grodzi. – Zaden z nich nie stanowi pewnego punktu oparcia. Przynajmniej na razie. Moze z czasem uda mi sie ich przekonac… – jakis dzwiek dotarl do niego poprzez cichy szum pracujacego aparatu tlenowego; chyba gdzies z gory, spod niewidocznego sklepienia pieczary.
– Co tam znowu? – Tom zadarl glowe i probowal zlokalizowac zrodlo dziwnego sygnalu. – Przydalby sie silny reflektor.
Dzwiek poteznial, dochodzil juz ze wszystkich stron. Ciemnobrazowe sciany plakaly wysokim, zawodzacym glosem, wypelniajac swa skarga cala pieczare.
– Wielkie Nieba! – jeknal Edgins, zaciskajac dlonmi uszy. – Nie, tylko nie to… – chcial krzyczec, ale maska zatykala usta, wiec belkotal cos niezrozumiale, chylac sie na boki jak drzewo podczas huraganu.
Dzwiek narastal, zawieszony na jednej, piskliwej nucie docieral juz do najdrobniejszych zakamarkow swiadomosci torturowanego czlowieka. I wlasnie wtedy Edgins zrozumial, ze to on sam nosi w sobie ten natretny glos, ze to wlasnie w nim tkwi zrodlo znienawidzonego sygnalu.
Upadl na kolana i trzymajac sie oburacz za glowe, z calych sil uderzyl czolem w skaliste podloze. Eksplozja barw wykreowala pod zacisnietymi powiekami wizje parterowego modulowca – wchodzi po trzech kamiennych stopniach i staje przed drzwiami, ktore otwiera mu ona… Przeciez to bylo zupelnie inaczej! Jak moglas?! Liz smieje sie ironicznie i wklada na glowe helm ozdobiony fantazyjnym pioropuszem. Zamiast odpowiedzi, slychac wysoki, zawodzacy dzwiek. Dosyc! Na wszystkie swietosci, dosyc!!!