21.
Obraz Iris rozplynal sie i Tom stal pod zachmurzonym sklepieniem kamiennej krypty, majac przed soba monstrualnych rozmiarow plaskorzezbe. Byla zrobiona z tych samych narosli, co napisy na zrujnowanych schodach. Setki, tysiace lat, by stworzyc podobizne czlowieka, ktorego zycie jest drobnym wycinkiem minionego czasu. I komu to potrzebne?
– Musisz stad odejsc – kolatalo natretne przeslanie. Potrafisz… Musisz…
Twarz. Jego wlasna twarz. Jego – Toma Edginsa.
Deszcz mlocil skaliste podloze i drobna figurke zablakanego czlowieka. Spod nawisu ciezkich chmur strzelilo swiatlo blyskawicy, a groteskowe cienie na moment ozywily kamienne rysy. Tom utkwil wzrok w monstrualnym obliczu, potem rzucil niepewne spojrzenie na swoje dlonie – czyste, bez zadnej kolistej skazy. Jeszcze nie dowierzal.
Z kazdym goraczkowym oddechem mijal czas ograniczony pojemnoscia zbiornika. Strzaskany wskaznik manometru dawno przestal sygnalizowac koniecznosc powrotu. Wreszcie pluca przetrawily ostatnia juz porcje powietrza i…
Runal jak podciete drzewo. Wykrzywione w smiertelnym grymasie usta bezskutecznie walczyly o mozliwosc oddechu. Trzewia, dlawione potwornym ciezarem, zapadly w glab, by po chwili skoczyc do gardla. Serce dudnilo coraz gwaltowniejszym rytmem. Przed oczami pojawily sie czarne plamy. Palce darly skale az do bolu zerwanych paznokci. Kazda komorka, kazdym nerwem laknal odrobiny tlenu.
– Koniec – przerazajaco jasna sytuacja nie pozostawiala cienia watpliwosci.
Marzyl tylko o jednym: wypelnic rozdygotane pluca czymkolwiek, byle uwolnic sie od tortury powolnego duszenia sie. Zrobic to jak najszybciej, natychmiast, juz!
Zerwana maska poleciala gdzies w bok. Spazmatyczny haust – ulga! Charkotliwy oddech…
Powoli docieralo do niego, ze wciaz jeszcze zyje. Wbrew logice, wbrew wszelkim oczywistym faktom. Niech szlag trafi logike! Oddychal. I to w tej chwili bylo najwazniejsze. Nie myslal o niczym, niczego nie probowal analizowac. Po co, skoro jest tak jak jest?
– Musisz stad odejsc – platalo sie gdzies pod sklepieniem czaszki.
Uciekac! Tak, teraz mozna to zrobic. Nie jest zwiazany koniecznoscia wymiany zbiornika, znalazl droge. I pomyslec, ze chodzili przez caly czas w maskach, kiedy dookola… Oszustwo – jeszcze jedno, pewnie nie ostatnie. Musi wrocic, powiedziec im. Potem sprobuja sie stad wyrwac. W czworke szybciej znajda jakis sposob.
– Trzeba biec do baraku – pomyslal, ale zaraz przypomnial sobie o zrujnowanych schodach. – Jak? Ktoredy? – utkwil pytajace spojrzenie w kamiennym obliczu.
Ponury loskot gromu i oslepiajaca wstega blyskawicy godzaca w sam srodek olbrzymiej maski. Chropowate drobiny prysnely na wszystkie strony. Plaskorzezba przestala istniec, odslaniajac wylot ciasnego chodnika.
Edgins zaglebil sie w nieznana przyszlosc.
Widzac przed soba nieregularna plame swiatla, zaczal biec. I nie zmniejszyl tempa, chociaz wielokrotnie potykal sie w ciemnosciach, kaleczac bolesnie cialo. Wreszcie dopadl zbawczego wylotu i az krzyknal z radosci, gdy zobaczyl kanciasta bryle baraku. Musial tylko zlezc w dol po postrzepionej grani. Chyba wszyscy sa w srodku. Bardzo dobrze. Bedzie mozna zaraz zaczac dzialac.
Zsuwal sie po kilka metrow, szorujac calym cialem o kanciaste glazy. Z ubrania zostaly strzepy. Niewazne. Ogarnela go taka euforia, ze nie byl w stanie przejmowac sie blahostkami. Byle jak najszybciej…
Nim stanal na dnie pieczary, minelo troche czasu. Zobaczyli go. Przez przezroczyste sciany widzial wyraznie trzy postacie wymachujace goraczkowo rekami. Krzyknal, najglosniej jak tylko mogl. Ktos rzucil sie do sluzy – Klaud, na pewno on! Tom wciaz biegl, byl juz calkiem blisko.
Klapa zewnetrznej grodzi odskoczyla pchnieta niecierpliwym ramieniem. Z odleglosci kilkunastu metrow Edgins widzial sylwetke czlowieka, ktory wyskoczyl mu na spotkanie. Jakis radosny krzyk, wyciagniete ramiona i nagly paroksyzm bolu kaleczacy opuchnieta twarz. Klaud, z wyrazem bezbrzeznego zdumienia w zachodzacych mgla oczach, wali sie na zascielajacy dno pieczary drobny zwir. Gwaltowny skurcz miesni wypreza cale cialo w agonalnym zgieciu. Edgins czuje na sobie szklisty wzrok konajacego wieznia, smutny, pelen cichego wyrzutu. I stoi z bezradnie opuszczonymi rekami i pustka w glowie.
Umarl czlowiek.
Fakty opornie torowaly sobie droge do zablokowanego umyslu. Oczadziale mysli kolowaly bez celu jak zatrute smogiem ptaki. Zatrute… Tom, nabral pelna piers powietrza i wypuszczal je powoli. Nic, zupelnie nic. A jednak Klaud… Zachodzace bielmem oczy wciaz patrza, mimo ze skora zaczyna juz zmieniac kolor – sine plamy rosna w zastraszajacym tempie. Zaraz tu bedzie smrod, duszacy fetor gnijacego ciala. Edgins czuje zoladek skaczacy do gardla, potworne skurcze wyrzucaja na zewnatrz resztki przetrawionego pokarmu. Juz lepiej, duzo lepiej…
Umarl czlowiek, trzeba go pochowac.
Szedl jak w lunatycznym snie. Zatrzymal sie dopiero we wnetrzu baraku. Jab patrzyl na niego przerazonym wzrokiem. Mutant siedzial w dziwacznej pozie tuz przed glowica dozownika, mruczac cos monotonnym glosem; rekami uniesionymi w kontemplacyjnym gescie kreslil w powietrzu powiklane wzory.
– Czego tu szukasz?! – nie wytrzymal Jab, gdy Edgins minal go kierujac sie w strone schowka z narzedziami. – Idz sobie stad! – krzyk wibrujacy na granicy histerii. – Slyszysz?! Wynos sie!!!
– Musze go pochowac – powiedzial Tom spokojnie. – Przeciez nie moze tak lezec…
– Pochowac! – dziki smiech urwal sie raptownie. – Najpierw go zabiles, a teraz idziesz grzebac. Podziwu godna konsekwencja.
– Zamilcz.
Cos bylo w brzmieniu glosu, w krotkim spojrzeniu – cos takiego, ze Jab zatkal sie momentalnie i cofnal pod sciane.
Edgins, trzymajac w obu rekach narzedzia, potraktowal go jak powietrze. Bylby pewnie wyszedl bez slowa, gdyby nie mutant, ktory zagrodzil mu droge, wyrzucajac z siebie cala serie syczacych dzwiekow. Widzac, ze Tom nic nie zrozumial z tej przemowy, wskazal dlonmi jego glowe.
– Gorejaca aura kaze mi sluchac twoich prawd – powiedzial.
– Aura? – zdziwil sie Edgins. – Daj mi spokoj – wyciagnal reke chcac odsunac mutanta, ale ten, jakby wyczuwajac jego zamiar, pokornie zszedl mu z drogi.
– Tom, zaczekaj! – Jab stal ciagle w tym samym miejscu, a na kwadratowej twarzy strach mieszal sie ze wsciekloscia. – Nie badz idiota, Tom, wez maske. Wystarczy jeden trup. Czy wyscie zupelnie powariowali?
Edgins byl juz w sluzie, gdy rozlegly sie slowa mutanta: – Moja rasa postawilaby go wsrod najdostojniejszych. Jestes slepy, jezeli tego nie dostrzegasz.
– Zamknij sie blaznie! Tom, wracaj!
Jab jeszcze cos krzyczal, ale jego wrzaski zupelnie nie docieraly do swiadomosci Edginsa. Odcial sie od zewnetrznego swiata tak dokladnie, ze nie czul nawet bolesnych ukaszen zwiru kaleczacego poranione stopy.
Stanal nad zwlokami Klauda i zamknal mu oczy, a potem, nakresliwszy odpowiednich rozmiarow prostokat, zaczal kopac. Skala dziwnie latwo poddawala sie jego woli. Kruszyl ja bez trudnosci, tkwiac po kolana, po pas, po piers w wyrytym otworze. Wokol powstajacego grobu rosly haldy wyrzuconego gruzu. Gdy uznal, ze juz wystarczy, wyszedl na zewnatrz, gdzie czekal hermetyczny pojemnik, w ktorym spoczywalo cialo nieboszczyka. Fakt ten nie zrobil na Edginsie najmniejszego wrazenia – podswiadomie tego wlasnie oczekiwal. Nie moglby przeciez pogrzebac niczym nie oslonietych zwlok.
Ktos schwycil go za ramie. Twarz Jaba zakryta do polowy maska. Pokazywal cos, gestykulowal, potrzasal glowa. Wreszcie pobiegl w strone sluzy.
Nadjezdzali ze wszystkich stron – odkryte droblery wypelnione ciemnowisniowymi sylwetkami. Otoczyly szerokim kregiem barak, siejac na prawo i lewo ludzkim ladunkiem. Tyraliera czujnie zgietych postaci, wysuniete przenikacze, groteskowo wyolbrzymione ksztalty bojowych helmow.
– Po co tu przylezli? – zdenerwowal sie Edgins. – Nie sa mi do niczego potrzebni. Jazda stad.
Zatrzymali sie – niepewni, oczekujacy rozkazu. Dowodca stal w najblizej zaparkowanym droblerze i zwlekal z podjeciem decyzji. Edgins poczul narastajaca fale zlosci. Zrobil krok do przodu, potem drugi. Idealna linia tyraliery drgnela.
Wiazki kilkunastu przenikaczy trafily go niemal jednoczesnie.