29.

–  Gwiazdo Promienna – wyjakal Ubir nuf Dem. – Czyste szalenstwo. Po co ona to zrobila?

– Udalo jej sie wyladowac w poblizu Fortu T, gdzie wysadzila mojego asystenta wraz z tym mnemogramem – mowil Fuertad zgrzytliwym tonem. – Zdazyla gdzies ukryc kolapter zanim dowiedzielismy sie, o co jej chodzi. Jak na improwizacje wypadlo to zupelnie przyzwoicie.

Obel-bort jeszcze raz cofnal koncowy fragment zapisu i po chwili z glebi mnemoreksu poplynal glos Liz:

– …macie dosc rozsadku. Jezeli w godzine po otrzymaniu tego tekstu nie zagwarantujecie mi powrotu na Ziemie, wypuszczam Edginsa z przetrwalnika. Zamkniety omal nie rozglebil Stacji, gdy bedzie wolny, szlag trafi cala Gelwone. Panski asystent, kreatorze, nie byl wprawdzie zbyt rozmowny, ale w koncu to z niego wydusilam. Teraz pozostawiam wam prawo wyboru. Oficjalny Immunitet dla Lizey Myrmall, potwierdzony przez Glownego Modyfikatora albo ogolna czapa. Chyba wyrazam sie jasno. Ja nie mam juz nic do stracenia, wy mozecie stracic wszystko. Dokladnie o osmej czasu uniwersalnego oczekuje odpowiedzi w pasmie…

– To panska wina, obel-borcie – zaskrzeczal Fuertad, jednym uderzeniem sekatych palcow przerywajac odtwarzanie zapisu. – Gdyby nie panski upor, byloby juz po klopocie. Wystarczylo zlikwidowac tego Edginsa…

– O Nieba Bezkresne – wyszeptal zbielalymi wargami Ubir nuf Dem. – O czym on mowi? Zlikwidowac…

– Z trudnoscia opanowalismy pozar. Czy to panu nie wystarcza? Teraz w niebezpieczenstwie jest cala planeta. Najwazniejsza planeta w calej Galaktyce. Czy pan tego nie rozumie?

– A coz mnie obchodzi Galaktyka – myslal Ubir nuf Dem. – Tom jest moim spadkobierca i tylko to sie liczy. Tylko to!

Fuertad spogladal na niego, pogardliwie milczac.

– Mniejsza o wine – slowa obel-borta zabrzmialy sucho i nienaturalnie. – Sadze, ze powinnismy przyjac te warunki – obserwowal z niepokojem kreatora, ktory niecierpliwie bebnil palcami po poreczy fotela. – Odzyskamy w ten sposob Edginsa i pozbedziemy sie Lizey Myrmall – to drugie powiedzial z wyraznym zalem.

– Nie mozna jej darowac – warknal Fuertad. – Stworzylibysmy pozalowania godny precedens. Zapanowala cisza, w ktorej obel-bort wyczuwal czajace sie niebezpieczenstwo.

– Pan ma jakas propozycje? – spytal ostroznie.

– Owszem w glosie kreatora dominowal odcien wyzszosci. – Powiedzialem, ze jak na improwizacje wypadlo to zupelnie przyzwoicie, przetrwalnik jednak wysyla sygnaly. Szybko zlokalizujemy miejsce, w ktorym jest ukryty.

– Chce pan spenetrowac cala planete? – Ubir nuf Dem goraczkowo szukal luki w tym rozumowaniu. – Czas! – z trudem stlumil wybuch radosci. – Mamy, za malo czasu.

– Nie sadze. Nielatwo ukryc kolapter. Wiekszosc Gelwony to rownina. Wystarczy przeleciec nad gorami. Jeden solidny atak z powietrza zalatwi sprawe ostatecznie.

– Wszystko sie wali, ciagle nowe przeszkody – Ubir nuf Dem byl kompletnie zdruzgotany. – Nie potrafie sobie z tym poradzic – popatrzyl z zazdroscia na kreatora. – Mimo formalnego zwierzchnictwa nie moge nad nim zapanowac. A jesli on postawi na swoim… – narastal strach sciskajacy zoladek, dlawiacy oddech. – Nie wolno mi do tego dopuscic.

Chief, jakby wyczuwajac fatalny nastroj opiekuna, wsunal mu leb pod pache i znieruchomial. Ubir nuf Dem machinalnie gladzil skoltuniona siersc, bladzac wzrokiem po wypalonych scianach apartamentu. Pozar strawil wieksza czesc zgromadzonych tu skarbow. Splonely piekne gobeliny, kobierce, niektore meble i posagi. Migotliwe niegdys plaszczyzny telewibrazow zalala stopiona, szklista masa. Nawet godlo Nuf Demow, pokryte platami sadzy, wygladalo raczej zalosnie niz dumnie.

– To straszne – stwierdzil obel-bort w duchu. – Straszne i przygnebiajace. A teraz ten zasuszony szaleniec chce mi jeszcze odebrac nadzieje – z trudem panowal nad soba i z tym wieksza nienawiscia spogladal na kreatora.

– Wiec jak, komendancie? – skrzypiace slowa zranily swiadomosc Ubira. – Grupa operacyjna czeka. Szesc bojowych szturmowcow z kompletem ludzi na pokladach.

– Pan juz wszystko przygotowal?! – obel-bort wyprostowal sie gwaltownie.

– Oczekuje na panskie zezwolenie – wycedzil Fuertad. – W koncu to pan jest komendantem Gelwony – dodal z ledwie wyczuwalna ironia.

– Nic bardziej zludnego – pomyslal Ubir nuf Dem. – Moim zdaniem powinnismy jednak zgodzic sie na stawiane warunki – powiedzial slabo, bez przekonania. – Nie akceptuje panskiego planu, Fuertad, z tego prostego powodu, iz nie daje on stuprocentowej gwarancji – czul, ze plecie bzdury, ale musial mowic cokolwiek, bo milczenie bylo stokroc gorsze. – Powinnismy przekazac Edginsa do Centrum Wybiorczego. Dokladne zbadanie jego przypadku mogloby wiele wyjasnic, a jesli zginie…

– W porzadku, komendancie – powiedzial Fuertad, ukladajac wargi w cos, co od biedy mozna by uznac za usmiech. – Nadamy ten komunikat – spojrzal na chronometr. – Dokladnie za czterdziesci dwie minuty.

Skrzydlak wysunal leb spod pachy obel-borta i wyrzucil z siebie chrapliwy okrzyk. Kreator znikal juz w drzwiach.

– Spokojnie, Chief – Ubir nuf Dem podrapal ulubienca po grzbiecie. – Wszystko bedzie dobrze – pomyslal. – Musi byc dobrze. Pomoz mi w to uwierzyc.

Ogarnal wzrokiem zdemolowane wnetrze i poczul sie okrutnie samotny. Wtulil twarz w skoltuniona siersc.

– Gdyby tak mozna bylo zasnac na wiele, wiele dlugich lat – szeptal – i wstac dopiero wtedy, gdy wszystkie troski, ktore cie teraz gnebia, przestana byc troskami, a stana sie jedynie dalekim, zamazanym wspomnieniem.

Fuertad zostawil uchylone drzwi. Widac zalezalo mu na czasie. Ubir nuf Dem wstal i wolno podszedl do wyjscia, omijajac po drodze nadpalone szkielety sprzetow. W powietrzu unosil sie jeszcze zaduch spalenizny, z ktorym nie mogly dac sobie rady pracujace pelna moca wentylatory. Okropnosc.

– Trzeba tu posprzatac – pomyslal obel-bort patrzac z niechecia na tak niegdys przytulne wnetrze apartamentu. – Ale po co? – nie znalazlszy odpowiedzi na to pytanie, wyszedl na korytarz. – Mikroskopijny, sztuczny lad w oceanie chaosu – mruczal pod nosem. – Smiechu warte.

Uslyszal za plecami lopot bloniastych skrzydel i po chwili poczul na ramieniu ciezar ulubienca.

– Dobrze, ze jestes, Chief – powiedzial z nuta zalosnej melancholii.

Mijali grupki ludzi i maszyn, pracujace przy usuwaniu niezliczonych uszkodzen. Wszedzie widac bylo slady pozaru. Niektore korytarze spowijala ciemnosc i w te obel-bort skrecal najchetniej.

Dopiero gdy zatrzymal sie przed wejsciem do znajomego segmentu, zrozumial, ze szedl wlasnie tutaj. Siegnal do awizora, potem zastukal w umowiony sposob, az wreszcie pchnal delikatnie drzwi. Nie byly zamkniete.

– Nie wiedzialem, ze spisz, Liz – powiedzial polglosem. – Nie, nie zapalaj swiatla. Tak jest o wiele lepiej.

Odnalazl w ciemnosci jakis fotel i usiadl ostroznie na brzegu. Puszysta kula wskoczyla mu na kolana.

– Powiedz, czy naprawde nie mialas innego wyjscia? – pytal lamiac w zdenerwowaniu palce. – Powinnas chociaz uprzedzic, wyjasnic… Ten tymczasowy areszt to byl glupi pomysl, przyznaje, ale chcialem ci tylko pokazac, ze moja cierpliwosc ma swoje granice – milczal przez chwile jakby szukal wlasciwych slow. – Pogodzmy sie, Liz. Bardzo cie prosze. Nie musisz mi od razu odpowiadac. Poczekam – mowil drzacym, niepewnym glosem. – Przemysl to. A teraz zagraj cos. Wiesz, ze lubie, kiedy dla mnie grasz.

Skrzydlak zeskoczyl z kolan obel-borta.

Zabrzmiala muzyka – dzika, nieludzka. Wibrujace dzwieki harmotronu z pasja bily powietrze, ploszac ukryta w zakamarkach cisze. Ubir nuf Dem z uczuciem niewyslowionej ulgi osunal sie na oparcie fotela i sluchal, sluchal, sluchal…

– Jest zagniewana – pomyslal w pewnej chwili. – Ale to nic. Wszystko bedzie dobrze, musi byc dobrze.

Muzyka wznosila sie coraz wyzej i wyzej…

Gdyby nie panujace w segmencie ciemnosci, Ubir nuf Dem zobaczylby skrzydlaka stojacego na konsoli harmotronu. Ulubieniec wpatrywal sie nieruchomo w klawiature instrumentu, paciorkami czarnych slepi wybierajac dzwieki i laczac je w skomplikowana calosc – gral.

Ale wzrok obel-borta tonal w gestym mroku. Ubir nuf Dem sluchal cudownej, niezrozumialej muzyki i cieszyl sie. Wszystko bedzie dobrze, musi byc dobrze.