– Ludwik Kapet, krol, tyran, ktory zginal z woli ludu.
– A twoja matka?
– Byla…
Z ust de Batza wyrwal sie mimowolny okrzyk zgrozy. Kimkolwiek ten czlowiek byl, urodzil sie dzentelmenem i krew burzyla sie w nim na widok tego, co sie tu dzialo. Ta haniebna scena przejela go wstretem – zwrocil sie gwaltownie ku wyjsciu.
– Coz, obywatelu? – spytal glowny agent ironicznie. – Nie jestes zadowolony z tego, co widzisz?
– Moze by ow obywatel wolal zobaczyc Kapeta na zlotym tronie, a nas kleczacych u jego stop, calujacych go po rekach? – wtracil jadowicie Simon.
– W pokoju jest duszno – tlumaczyl sie de Batz, kierujac sie wciaz ku drzwiom – mam zawrot glowy.
– Plun na te przekleta choragiew jako dobry patriota, za przykladem Kapeta – pouczyl go Simon szorstko.
– A teraz, Kapet, moj synu – dodal, popychajac chlopca – idz do lozka, jestes dosyc pijany, jak przystoi na dobrego republikanina.
Pociagnal chlopca zartobliwie za ucho i uderzyl go w plecy kolanem. Nie chcial bynajmniej dokuczyc dziecku, bo sie na nie w tej chwili nie gniewal. Przeciwnie, zadowolony byl z wrazenia, jakie uczynily na obecnych pacierz i katechizm Kapeta. Chlopiec po sztucznym podnieceniu odczul nieprzeparte pragnienie snu. Nie rozbierajac sie, ani myjac, rzucil sie na sofe. Pani Simon z troskliwoscia podlozyla mu poduszke pod glowe i dziecko usnelo natychmiast.
– Dobrze, bardzo dobrze, obywatelu Simonie – rzekl H~eron, zwracajac sie ku drzwiom – doniose o tym komitetowi bezpieczenstwa publicznego. A wy, obywatelko Simon – dodal, zwracajac sie groznie do kobiety – zanadto troskliwosci okazujecie tej malej zmii. Nie potrzeba dawac poduszki pod glowe. Mamy wielu dobrych patriotow, ktorzy nie maja poduszek. Zabierz ja natychmiast. Buciki tez sa zbyteczne – chodaki wystarcza.
Obywatelka Simon nic nie odpowiedziala, gdyz piorunujace spojrzenie meza stlumilo odpowiedz na jej ustach. De Batz rzucil ostatnie wejrzenie na spiace dziecko. Niekoronowany krol francuski pograzony byl w ciezkim snie z niedopowiedzianymi obelgami przeciwko zmarlej matce.
Rozdzial VIII. Arcades Ambo
– W ten sposob dochodzimy do swych celow – rzekl twardo H~eron, wracajac z towarzyszem do mieszkania.
Pierwszy raz w zyciu de Batz byl pod wrazeniem tego, co widzial i na jego rumianej twarzy odbijaly sie slady glebokiego wzburzenia.
– Jestesmy prawdziwymi szatanami! – wykrztusil.
– Jestesmy prawymi patriotami – odparl H~eron – gdyz staramy sie, by nasienie tyranow wiodlo dzis takie zycie, jak tysiace dzieci za rzadow jego ojca. Co mowie, los jego jest jeszcze stokroc lepszy; ma co jesc i nosi cieple ubranie. Niezliczone rzesze niewinnych dzieci, ktore nie maja na sumieniu zbrodni despotycznego ojca, musza mrzec z glodu, podczas gdy on ma wszystkiego pod dostatkiem.
Wyraz twarzy H~erona byl tak okrutny, ze po raz drugi de Batza przeszyl dreszcz. W porownaniu do Bourbonow, ktorych uwazal za ciemiezycieli ludu, glowny agent nie byl niczym innym jak dzikim zwierzeciem, pragnacym zatopic swoje kly w ciele tych, ktorych piety gniotly niegdys jego wlasny kark.
De Batz doszedl do przekonania, ze nawet za cene milionow nie wyrwie z jego szponow syna Ludwika XVI. Zadne przekupstwo tu nie pomoze; jedynie przebieglosc lisia i genialna pomyslowosc zdolaja pokonac owa zwierzeca sile.
H~eron rzucal na niego podejrzliwe spojrzenia.
– Usune Simona, skoro tylko znajde lepszego patriote; nie dowierzam jego zonie. Lepiej obejsc sie bez niej. Dzis mamy srode, w niedziele juz ich nie bedzie. Widzialem, jak przypatrywales sie tej kobiecie – dodal, uderzajac koscista piescia o stol z taka sila, ze az pioro, atrament i papiery podskoczyly z halasem – i gdybym przypuszczal, ze ty…
De Batz siegnal znow po zwitek papierowych pieniedzy, ukrytych w kieszeni plaszcza.
– Gdybys sie odwazyl siegnac po Kapeta – rzekl H~eron juz spokojniej – oddalbym cie w tej chwili w rece trybunalu.
Czynny umysl de Batza pracowal pilnie. Mial nadzieje, ze uda mu sie wyzyskac wizyte u delfina, ale zamiar oddalenia Simona rozczarowal go niemalo. Zone szewca mozna bylo latwo przeciagnac na swoja strone – teraz wszystkie te nadzieje spelzly na niczym. Choc H~eron szalal i rzucal sie jak hiena, de Batz ani na chwile nie odstapil od planu, ktory mial przysporzyc mu miliony.
A co do tego Anglika, zwanego „Szkarlatnym Kwiatem”, to trzeba raz z nim skonczyc – on stanowil glowna przeszkode w korzystnym rozwiazaniu spisku. Poniewaz de Batz bedzie musial postepowac z wielka ostroznoscia wskutek wrogiej postawy H~erona, ten przeklety „Szkarlatny Kwiat” mogl go latwo wyprzedzic i pozbawic zlotej nagrody. Na sama mysl o tym porywala gaskonskiego rojaliste taka sama wscieklosc, jak i glownego agenta komitetu bezpieczenstwa publicznego.
Rozmyslania de Batza przerwaly glosne wyrzekania H~erona.
– Jezeli ten maly szczeniak ucieknie – rzekl – koniec ze mna. Znajde sie na szafocie razem z tymi podlymi arystokratami. Mowisz, ze jestem nocnym ptakiem, obywatelu? Zapewniam cie, ze nie spie ani w dzien, ani w nocy z powodu tego smarkacza. Nie dowierzam Simonom.
– Nie dowierzasz im? – zawolal de Batz – nie znajdziesz chyba na swiecie gorszych potworow!
– Gorszych potworow! – krzyknal H~eron – oni nie spelniaja nalezycie swego obowiazku. Dazymy do tego, by ow syn tyranow stal sie prawdziwym patriota i republikaninem, aby w razie gdyby wasi konfederaci go odbili, nie mogl juz sluzyc za krola, za tyrana, nie mogl zasiadac w Wersalu, w Luwrze, jesc na zlotych talerzach i nosic jedwabi. Widziales tego malca? Do swojej pelnoletnosci zapomni, jak zachowywac sie przy stole i nauczy sie co wieczor upijac wodka… Chcemy przerobic go na nasza modle… Ale prozne obawy! Nie odbierzecie go! Raczej udusze to szczenie wlasnymi rekami!
Podniosl fajke do ust i umilkl. De Batz zamyslil sie gleboko.
– Moj drogi – rzekl – unosisz sie zupelnie niepotrzebnie i odrzucasz zaofiarowane ci pieniadze w zamian za moja wolnosc dzialania. Kto ci powiedzial, ze chce mieszac sie do dziecka?
– Nie przyniosloby ci to szczescia – zamruczal H~eron.
– Otoz wlasnie… powiedziales mi to przed chwila. Ale czy nie uwazasz, ze byloby o wiele rozsadniej, zamiast sledzic tak uporczywie moja niegodna osobe, zwrocic wieksza uwage na duzo niebezpieczniejszego spiskowca?
– Na kogo?
– Na Anglika.
– Myslisz o czlowieku, ktorego nazywaja „Szkarlatnym Kwiatem”?
– Tak jest. Czyz nie dal sie juz wam dostatecznie we znaki, obywatelu H~eronie? Zdaje mi sie, ze Chauvelin moglby niejedno o nim powiedziec…
– Dawno powinien byc sciety za swa pomylke…
– Uwazaj, by nie powiedziano tego samego o tobie, przyjacielu – rzekl z naciskiem de Batz.
– Coz znowu…
– „Szkarlatny Kwiat” jest obecnie w Paryzu.
– Szatan wcielony. A co ty myslisz? W jakim celu?
Zapadlo znow milczenie; po czym de Batz ciagnal dalej dobitnie:
– Aby wyrwac najcenniejszego wieznia z Temple.
– Skad wiesz o tym? – wrzasnal H~eron.
– Zgadlem.
– W jaki sposob?
– Widzialem w teatrze „National” dzis wieczorem pewnego osobnika…
– No i coz?
– Ktory jest czlonkiem ligi „Szkarlatnego Kwiatu”.
– Do stu diablow! A gdzie go szukac?
– Daj mi pokwitowanie na 3500 liwrow, ktore ci ofiaruje, a ja ci powiem.
– Gdzie sa pieniadze?
– U mnie w kieszeni.
Bez dalszych komentarzy H~eron przysunal kalamarz i arkusz papieru, wzial do reki pioro i skreslil pare slow rozwleklym pismem. Posypal papier piaskiem i podal go przez stol de Batzowi.
– Czy to wystarczy? – spytal szorstko.
Gaskonczyk przeczytal pismo uwaznie.
– Jak widze, pozostawiasz tylko dwa tygodnie do mojej dyspozycji – zauwazyl.
– Za te sume dwa tygodnie wystarcza. Jezeli potrzeba ci dluzszego czasu, musisz wiecej zaplacic.
– Niech i tak bedzie – rzekl zimno de Batz, skladajac arkusz papieru. – Co prawda dwa tygodnie wolnosci we Francji to i tak niezwykle zjawisko, a pragne pozostac z toba w stycznosci, moj drogi H~eronie. Zwroce sie znow do ciebie niebawem.