Masywne wrota otworzyly sie z wolna, zgrzytajac na ciezkich zawiasach, i zatrzasnely sie za gosciem natychmiast.
Loza dozorcy znajdowala sie na lewo od bramy. Spytano po raz trzeci o haslo, ale widocznie twarz przybysza byla znajoma, gdyz nie stawiano zadnych trudnosci w dalszej drodze. Czlowiek w podartym plaszczu i dziurawych butach otrzymal rozkaz zaprowadzenia de Batza do mieszkania obywatela H~erona. Przewodnik szedl powoli, zgiety wpol powloczac nogami. Pek kluczy dzwonil w jego brudnych rekach, a ze korytarze byly bardzo zle oswietlone, mial do pomocy latarnie.
Wkrotce skrecili w centralny korytarz, oswietlony z gory oknem w suficie. Srebrne swiatlo ksiezyca rzucalo po scianach fantastyczne cienie dwoch idacych mezczyzn.
Po lewej stronie grupy zolnierzy trzymaly straz przy calym szeregu ciezkich debowych drzwi o zelaznych ryglach i grubo zakratowanych oknach. Otuleni w plaszcze, patrzyli spode lba podejrzliwym wzrokiem na przechodzacego nocnego goscia. Tu pelno bylo tajemniczych szelestow i glosow. Szepty modlitw, jeki, zdlawione skargi wydobywaly sie jakby ze scian i unosily sie w zimnym powietrzu korytarza.
Od czasu do czasu w jednym z okien ukazywala sie biala reka. Chwytala zelazne ramy, probujac wyrwac je z zawiasow, a ponad reka stawalo zamglone widmo oblakanej twarzy mezczyzny lub kobiety, usilujacej rzucic wejrzenie pozegnalne na swiat, na niebo przed ostatnia podroza na miejsce stracenia. A wtedy jeden z zolnierzy z glosnym przeklenstwem zrywal sie na rowne nogi i klul bagnetem delikatne palce. Reka odrywala sie od zelaznych krat, a sina twarz zapadala w ciemnosci z rozdzierajacym jekiem.
Krotkie, niecierpliwe westchnienie wydarlo sie z ust de Batza. Przeszedlszy za swym przewodnikiem obszerne podworze, ujrzal duza srodkowa wieze o malych oswietlonych oknach, w ktorej potomek zdobywcow swiata o najpiekniejszym w Europie nazwisku i najstarszej koronie spedzil ostatnie dni zycia w najglebszym smutku i ponizeniu. Przypomnial sobie noc wyznaczona na ucieczke krola i jego rodziny z wiezienia. Straz przekupiono i wszystko zdawalo sie sprzyjac spiskowcom, ale nie liczono sie z najglowniejszym czynnikiem – z nieprzeblaganym przeznaczeniem.
I nie powiodlo sie – i znow probowal – i znow wysilki jego spelzly na niczym. A teraz, gdy kroki jego rozlegaly sie w pustym korytarzu, po ktorym nieszczesny krol i krolowa przebyli droge na krwawa Kalwarie, krzepil sie mysla, ze choc jemu sie nie powiodlo, to przynajmniej nikt inny go nie wyprzedzil.
Czy ten intrygancki awanturnik angielski, ktory nazywal sie „Szkarlatnym Kwiatem”, planowal kiedykolwiek ucieczke krola lub krolowej? Tego nie wiedzial. Ale poprzysiagl sobie, ze pod zadnym warunkiem nie da wydrzec sobie zlotej nagrody, ofiarowanej przez Austrie za wolnosc malego delfina, i ze zadna sila na swiecie go nie pokona.
– Raczej niech dziecko zginie – snula wyobraznia chorego mozgu – a ten przeklety Anglik niech zajmuje sie wlasnymi sprawami i swych konfederatow! – syknal przez zeby.
Doszli do kretych, waskich kamiennych schodow, wiodacych do innego korytarza. Przewodniki zatrzymal sie wreszcie przed niskimi zelaznymi drzwiami o masywnym kamiennym obramowaniu. De Batz pozegnal go i pociagnal za dzwonek.
Na przerazliwy odglos dzwonka stanela w progu wysoka postac w brazowym plaszczu z latarnia w reku, ktora rzucila snop swiatla na jowialna twarz de Batza.
– To ja, towarzyszu H~eronie – rzekl, wstrzymujac jego okrzyk zdziwienia, aby nie rozbrzmial po dlugich korytarzach tego labiryntu, szerzac nowine, ze obywatel H~eron rozmawia z baronem de Batzem.
– Prosze – rzekl H~eron krotko.
Zaryglowal ciezkie drzwi za swym gosciem, a de Batz, ktory widocznie znal juz droge, przeszedl z waskiego korytarza wprost do pokoju. H~eron, postawiwszy latarnie na ziemi, pospieszyl za nim.
Rozdzial VI. Agent komitetu
Byla to waska, duszna izba o jednym okratowanym oknie, wychodzacym na podworze. Kopcaca lampa zwieszala sie na lancuchu z brudnego sufitu, a w rogu maly zelazny piecyk wydzielal raczej nieprzyjemny swad niz cieplo.
Nie bylo prawie wcale mebli: dwa lub trzy krzesla, stol zawalony papierami i otwarta szafa, przedstawiajaca widok dziwnej zbieraniny przeroznych przedmiotow – zwitki papierow, rondel, kawalek zimnej kielbasy i dwa pistolety. Kleby dymu unosily sie w powietrzu wraz z zapachem kopcacej lampy i wilgoci. H~eron wskazal gosciowi krzeslo, sam usiadl i wsparl sie lokciami o stol. Wzial do reki krotka fajke odlozona widocznie na odglos dzwonka, pociagnal kilkakrotnie i rzekl krotko:
– O coz chodzi?
Tymczasem de Batz zrzucil plaszcz i kapelusz, polozyl je na plecionym krzesle i zajal miejsce kolo ognia. Zalozyl noge na noge i zaczal sie gladzic po lysej czaszce, nie spieszac sie widocznie z odpowiedzia. Zachowanie jego zdawalo sie dzialac na nerwy H~eronowi.
– O coz chodzi? – powtorzyl, uderzajac piescia w stol, aby zwrocic uwage przybysza – odezwij sie wreszcie! Czemu przychodzisz o tak poznej porze? Czy po to, aby mnie i siebie skompromitowac?
– Powoli, powoli, przyjacielu – odpowiedzial de Batz filozoficznie – nie trac czasu na prozne slowa. Czy przychodzilem kiedy do ciebie bez potrzeby? Czy miales kiedy powod do uskarzania sie na mnie?
– Wizyty twoje beda w przyszlosci jeszcze kosztowniejsze, moj drogi, mam obecnie wieksza wladze – zamruczal H~eron.
– Wiem o tym – odparl de Batz – nowe prawo. Mozesz zaskarzyc kogo zechcesz, poszukiwac i skazywac kogo chcesz i wysylac przed trybunal, nie dajac najmniejszej nadziei ratunku – wiem.
– Czy po to przyszedles w nocy do mnie, aby mi to wszystko opowiedziec? – zaperzyl sie H~eron.
– Nie. Przyszedlem tak pozno, gdyz przypuszczam, ze w przyszlosci ty i twoi powiernicy bedziecie tak zajeci przez caly dzien polowaniem dla gilotyny, ze tylko nocne godziny pozostana dla przyjaciol. Widzialem cie przed kilkoma godzinami w teatrze, wiec mialem nadzieje, ze jeszcze sie nie polozyles.
– Dobrze, a czego zadasz?
– Raczej, powiedzmy, czego ty zadasz, obywatelu H~eronie?
– Za co?
– Za moja ciagla swobode dzialania za twoimi plecami.
H~eron odsunal naglym ruchem krzeslo i zaczal przechadzac sie po pokoju wielkimi krokami. Spogladal piorunujacym wzrokiem na de Batza, przypatrujacego sie z pochylona na bok glowa przymruzonymi oczyma spokojnie temu nieludzkiemu potworowi, ktory otrzymal tego dnia nieograniczona wladze nad tysiacami istot ludzkich.
H~eron byl jednym z tych mezczyzn, ktorzy sa niepokazni pomimo wysokiego wzrostu. Glowe mial mala, waska, wlosy spadajace w nieladzie na czolo, plecy kablakowate, a nogi dlugie, kosciste, zgiete w kolanach jak u spracowanego konia. Zapadniete policzki i duze wylupiaste oczy o okrutnym wyrazie stanowily dziwna sprzecznosc z miekkim ksztaltem ust o czerwonych pelnych wargach i niklym podbrodku.
Nawet w tej chwili, gdy patrzyl na de Batza, chciwosc i okrucienstwo staczaly w nim zacieta walke, ktorej wynik zawsze jest niepewny u ludzi tego pokroju, co on.
– Nie wiem, czy w dalszym ciagu bede mial z toba do czynienia. Jestes obmierzla sztuka, ktora dosyc juz narzucala sie komitetowi bezpieczenstwa publicznego przez przeszlo dwa lata. Chcialbym z przyjemnoscia zmiazdzyc cie raz na zawsze jak uprzykrzona muche.
– Z przyjemnoscia, nie watpie o tym, ale bardzo byloby to niepraktyczne z twojej strony – odparl zimno de Batz. – Otrzymasz trzydziesci piec liwrow za moja glowe, a ja ofiaruje ci dziesiec razy wiecej za moja wolnosc dzialania.
– Wiem, ale ta gra staje sie zbyt niebezpieczna.
– Czemu? Jestem bardzo malo wymagajacy. Zadam niewiele: nie puszczaj swej sfory na moj trop…
– Masz zbyt wielu sprzymierzencow…
– Nie chodzi mi wcale o nich – nie susze sobie glowy o ich bezpieczenstwo, niech sami sobie radza.
– Ale ile razy zlowimy ktorego z nich, moga ciebie wydac w sadzie.