Rozdzial V. Wiezienie Temple
Bylo juz okolo polnocy, gdy dwaj przyjaciele pozegnali sie u drzwi teatru. Nocny chlod owial ich na progu dusznej sali, obaj otulili sie starannie w plaszcze.
Armand wiecej niz kiedykolwiek pragnal pozbyc sie de Batza. Wywody Gaskonczyka irytowaly go do najwyzszego stopnia i oczekiwal spokojnej chwili, by moc przezywac w samotnosci wrazenia ubieglego wieczora.
Wyrzuty sumienia staczaly w jego umysle zacieta walke z urokiem, ktory rzucily na niego ciemne oczy dziewczecia. Przez ostatnie cztery lub piec godzin Armand postepowal wbrew najuroczystszym rozkazom wodza: nawiazal przyjazn, ktorej stokroc bylo lepiej nie odmawiac i zawarl znajomosc bez upowaznienia „Szkarlatnego Kwiatu”. Ale wszedl na droge uslana narcyzami o tak odurzajacej woni, ze uspily niebawem skrupulatne sumienie Armanda.
Nie patrzac w prawo ani w lewo, doszedl do wylotu ulicy Richelieu i skierowal sie ku swemu mieszkaniu na Montmartre. De Batz, pozegnawszy go, stal chwile, dopoki nie znikla na zakrecie wysmukla, starannie ubrana postac St. Justa, a potem obrocil sie na piecie i poszedl w przeciwna strone.
Jego czerwona, ospowata twarz przybrala wyraz ukontentowania i triumfu.
– Tak, moj piekny „Szkarlatny Kwiecie” – syknal przez zeby – chciales mieszac sie do moich spraw i zdobyc dla siebie i swoich towarzyszy chwale wydarcia cennej zdobyczy z pazurow tych dzikich bestii. Zobaczymy! Zobaczymy, kto zgrabniejszy: czy francuska lasica, czy angielski lis.
Ominawszy umyslnie najruchliwsza dzielnice, zwrocil sie ku rzece. Szedl pewnym krokiem, wymachujac laska o zlotej galce. Tu ulice byly ciche i puste, tylko przez szeroko otwarte drzwi malych szynkow dochodzil gwar rozmow. Z tych spelunek rozlegaly sie glosne klotnie i wrzaski, przerywane prostackimi przeklenstwami, ktore rozbrzmiewaly w ciezkim powietrzu, przesyconym dymem i zapachem taniego wina.
De Batz obawial sie, by ten rozpolitykowany motloch nie wypadl z piesciami na ulice, jak czesto bywalo. Nie zyczyl sobie, by go wmieszano w walke uliczna, ktora konczyla sie zawsze wiezieniem i z ulga minal okolice Palais Royal, kierujac sie na lewo, ku pustemu Faubourg du Temple.
Z daleka dochodzil przytlumiony odglos bebnow, ledwo doslyszalny wsrod nocnego wrzenia olbrzymiej stolicy. Rozlegal sie on z placu Rewolucji, gdzie kompania gwardii narodowej trzymala straz kolo gilotyny. Miarowy glos bebna przypominal wolnemu ludowi Francji, ze rewolucja jest zawsze przy pracy i czuwa pilnie dniem i noca.
Od czasu do czasu cisze odleglych ulic przerywal nagly krzyk przerazenia, szczek broni, stek przeklenstw i wolanie o pomoc. Byly to powtarzajace sie wciaz krotkie tragedie, gloszace o domowych rewizjach, aresztowaniach i rozpaczliwych wysilkach uwolnienia sie, aby zyc chocby jeden dzien dluzej w tych samych warunkach upodlenia i przemocy, aby moc oddychac tym powietrzem, przepojonym krwia i blotem.
De Batz, przyzwyczajony do owych scen grozy, nie zwracal na nie uwagi. Tak czesto slyszal te zlowrogie krzyki, po ktorych nastepowalo smiertelne milczenie! Dochodzily one z zamoznych domow lub brudnych mieszkan w zaulkach, gdzie padaly ofiara szpiegow ludzkie istoty.
Trzydziesci piec liwrow za kazda glowe, spadajaca do kosza u stop gilotyny! Trzydziesci piec sztuk srebra za cene niewinnej krwi! Kazdy jek, kazde wolanie o ratunek znaczylo tyle, co nowa zdobycz i trzydziesci piec liwrow do rak Judaszow.
A de Batz szedl niewzruszony tym, co slyszal i widzial, wymachujac laska z wyrazem triumfu. Na placu de la Victoire natknal sie na zalozony niedawno pod golym niebem oboz, w ktorym mezczyzni, kobiety i dzieci pracowali dla zaopatrzenia w bron i ubranie armii republikanskiej, walczacej z cala Europa.
Narod francuski powstal przeciwko tyranii i obozowal na placach wielkiej stolicy dniem i noca, pracujac nad zbawcza bronia. A tymczasem dostal sie pod jarzmo tyranii o wiele wiekszej i bardziej absolutnej, niz wladza despotycznego krola.
Na placu de la Victoire cwiczono o tej godzinie przy swietle pochodni, przesiaknietych zywica, mlodych chlopcow na zolnierzy. Na pol nadzy, pod ostrym powiewem polnocnego wiatru, glodni i zsiniali od zimna, dzwonili zebami ze strachu i wyczerpania. Kobiety szyly koszule dla wielkiej improwizowanej armii, wytezajac oczy nad sciegami przy migotliwym swietle pochodni, niszczac pluca i gardlo, podraznione dymem.
Nawet dzieci naprawialy lachmany slabymi, niezgrabnymi paluszkami; wszyscy ci niewolnicy pracowali w nocy, zmeczeni, glodni i zziebnieci, jak tego zadala ojczyzna, wolajac: – Ludu francuski! Do broni przeciw tyranii!
A z owej rzeszy ludu nie wyrywala sie najmniejsza skarga, czasami tylko cichy szept bolu lub westchnienie natychmiast zdlawione. Gluche milczenie panowalo w tym zaludnionym obozie, przerywane niekiedy trzaskiem palacej sie pochodni lub lopotem plotna w zimnym wietrze. Pracowali bez najmniejszej nadziei zaplaty. Marna strawa, wydarta robotnikom lub drobnym dzierzawcom uciemiezonym tak samo jak oni, byla jedynym wynagrodzeniem za trudy. Ani grosza – tylko strach przed grozaca wciaz kara…
Wyraz zadowolenia spotegowal sie na twarzy de Batza na widok tego obozu. Niech pracuja, niech szemrza, niech gina z glodu! Im bolesniej cierpia, im ciezszy obcas ich miazdzy, tym predzej cesarskie pieniadze dokonaja swego dziela, tym predzej ci biedacy upomna sie o monarchie, a on, de Batz, doczeka sie bogatej nagrody.
Tyrania, brutalnosc, mordy byly mu na reke. Rozkoszowal sie codziennymi ofiarami jak najzajadlejszy jakobin. Bylby chetnie wlasnymi rekoma dopomagal gilotynie, by jak najpredzej dopiac celu. Cel uswieca srodki! – brzmialo jego motto. Co mu to szkodzilo, ze przyszly krol francuski mial dojsc do tronu po stopniach wzniesionych z cial pomordowanych i ociekajacych meczenska krwia!
Ziemia pod stopami de Batza byla twarda i biala od przymrozku. Nad nim blady zimowy ksiezyc spogladal obojetnie na olbrzymie miasto, tonace w oceanie niedoli.
Sniegu bylo niewiele tego roku, ale zimno bylo dotkliwe. Na cmentarzu Des Saints Innocents, kolo ktorego przechodzil, cienka powloka mrozu pokryla nagrobki obrosle trawa i gladkie plyty kamienne.
Tu i owdzie zlamany krzyz o porabanych siekiera ramionach byl niemym swiadectwem bezmyslnych gwaltow i barbarzynskiej checi niszczenia. Ale w tym przybytku smierci panowalo uroczyste milczenie; tylko mrozny zimowy wiatr szarpal galeziami cisow, ktore z bolesnym jekiem sypaly wkolo male, drobne krysztaly lodu, jakby zastygle lzy smierci. A wzdluz cichego cmentarza, na ulicach i placach stroze nocni czuwali pilnie z latarnia w reku i co piec minut rozlegaly sie wsrod nocy monotonne ich glosy: Spijcie, obywatele! Wszedzie cicho i spokojnie!
De Batz skrecil w ulice St. Martin i znalazl sie niebawem pod poteznymi murami wiezienia Temple, owego groznego stroza tylu niezglebionych tajemnic i niedoli. Tu tak samo, jak na placu Rewolucji, nieustanny odglos przytlumionych bebnow swiadczyl o czujnosci gwardii narodowej. Poza tym zaden szmer nie rozlegal sie wkolo groznych scian. Jeki i lzy tlumily masywne mury, nie zdradzajace swych tajemnic.
Migotliwe swiatelka tlily sie w kilku malenkich okienkach olbrzymiego labiryntu. De Batz przeszedl ulice du Temple i stanal pod zelazna brama, prowadzaca na wiezienne podworze. Na pytanie strazy podal haslo, oznajmiajac, ze pragnie widziec sie z obywatelem H~eronem.
Zolnierz wskazal mu ciezki dzwonek umieszczony przy bramie i de Batz pociagnal go z calej sily. Przeciagly dzwiek spizowego dzwonka odbil sie kilkakrotnym echem o kamienne mury. Po chwili male okienko w bramie otworzylo sie ostroznie i ostry glos spytal znow o haslo nocnego intruza.
De Batz odpowiedzial tonem rozkazujacym, ze przyszedl do H~erona z waznym interesem, nie cierpiacym zwloki. Rownoczesnie pokazal sztuke srebra, ktora przytknieta do samego okienka przyspieszyla znacznie otwarcie bramy.