– Jest tez bardzo piekna – ciagnal de Batz z usmiechem. – W ciagu drugiego aktu zauwazylem, ze otwierales nie tylko uszy, ale i oczy.
W rzeczy samej cala postac panny Lange harmonizowala z jej glosem. Nie byla wysoka, ale bardzo zgrabna; twarz miala drobna, owalna, prawie dziecieca, co stanowilo dziwny kontrast z szerokimi ramionami jej kostiumu z czasow Moliera.
Mlodzieniec nie zdawal sobie sprawy z tego, czy byla piekna. W porownaniu z pierwszorzednymi pieknosciami nie byla nia z pewnoscia, bo usta miala duze, a nos wcale nie klasyczny. Ale ciemne oczy o powloczystym spojrzeniu rzucaly niezwykly blask spod dlugich rzes, a pelne usta odslanialy w usmiechu zeby lsniacej bialosci. Jednym slowem byla urocza, choc nie mozna jej bylo nazwac skonczona pieknoscia.
Malarz Dawid zrobil jej szkic. Wszyscy widzielismy go w Muzeum Carnavalet i dziwilismy sie, dlaczego urocza twarzyczka miala wyraz takiego smutku.
Podczas pieciu aktow „Mizantropa” Celimena nie opuszczala prawie sceny. Przy koncu czwartego de Batz rzekl niedbale do St. Justa:
– Mam przyjemnosc znac osobiscie panne Lange. Jezeli pragniesz byc jej przedstawiony, mozemy przejsc po przedstawieniu do zielonego gabinetu.
Czy Armand uslyszal w owej chwili pokusy glos rozsadku lub lojalnosci wzgledem wodza? O tym trudno sadzic. Armand St. Just nie mial skonczonych dwudziestu pieciu lat, a melodyjny glos panny Lange przemawial widocznie donosniej niz roztropnosc, a nawet poczucie obowiazku.
Podziekowal goraco de Batzowi i podczas gdy dziwaczny kochanek odpychal skruszona Celimene, ogarnelo go namietne, niepohamowane pragnienie, aby te usta wymowily choc raz jeden jego imie, a duze, ciemne oczy rzucily na niego choc jedno spojrzenie.
Rozdzial IV. Panna Lange
Zielony gabinet byl przepelniony, gdy de Batz i St. Just przybyli tam po przedstawieniu. De Batz rzucil przelotne spojrzenie przez otwarte drzwi. Panna Lange siedziala w glebi pokoju, otoczona tlumem wielbicieli, ofiarujacych jej kosze kwiatow i oddajacych hold jej pieknosci i talentowi. De Batz oderwal swego mlodego towarzysza od tego widoku i odciagnal go na powrot ku scenie. Tutaj, przy mrocznym swietle wysokich swiecznikow przytwierdzonych do scian, robotnicy zajeci byli zdejmowaniem dekoracji i nie zwazali na dwoch mezczyzn, przechadzajacych sie w milczeniu.
Armand chodzil z rekoma w kieszeniach, zwiesiwszy glowe na piersi, ale co chwila rzucal wkolo siebie krotkie, niespokojne spojrzenia, gdy echa krokow lub czyjs glos rozbrzmiewaly po pustej scenie.
– Czy to rozsadnie tu czekac? – pytal siebie raczej niz towarzysza. Nie dal sie o siebie samego, ale pamietal slowa de Batza: mamy zawsze za soba H~erona i jego szpiegow.
Osobne drzwi prowadzily z zielonego gabinetu prosto na ulice. Tu szmer glosow, smiechow i przerywanych spiewow uciszal sie stopniowo. Goscie opuszczali teatr, splaciwszy artystom zwykly, banalny dlug komplementow i ofiarowawszy kwiaty najjasniejszej gwiezdzie wieczoru.
Pierwsi odchodzili aktorzy, potem starsze aktorki, nie spodziewajace sie juz holdow. Przechodzili przez scene, gdzie z boku waskie drewniane schody wiodly do garderoby. Byly to ciasne, duszne, zle oswietlone kabiny, w ktorych pol tuzina podrzednych gwiazd popychalo sie wzajemnie, zmieniajac peruki i stroje.
Armand i de Batz czekali z rowna niecierpliwoscia. Gdy tlum zaczal sie powoli rozpraszac, Armand mogl dostrzec od czasu do czasu wysmukla i zgrabna postac panny Lange, gdyz drzwi waskiego korytarza, prowadzacego ze sceny do zielonego gabinetu, byly szeroko otwarte. W rogu tego korytarza mlodzieniec zatrzymywal sie co chwila, wpatrujac sie z niemym zachwytem w delikatny profil dziewczecia, ktorego peruka o zapudrowanych lokach wydawala sie niewiele bielsza od snieznej szyi.
De Batz, spogladajac z ukosa na Armanda, zauwazyl jego wzrok pelen uwielbienia. Sprawilo mu to widocznie wielkie zadowolenie.
Godzina minela od chwili zapadniecia kurtyny, gdy wreszcie mloda aktorka, pozegnawszy swych wielbicieli, wybiegla na korytarz, klaniajac sie jeszcze wesolo tu i owdzie. Wygladala prawie jak dziecko, zwlaszcza w ruchach, calkiem nieswiadoma wlasnego uroku, lecz uradowana powodzeniem. Miala jeszcze na sobie stroj, odpowiadajacy jej roli, a zapudrowana peruka zakrywala bujnosc jej wlasnych wlosow.
Olbrzymi pek pachnacych narcyzow, zdobycz z jakiejs uprzywilejowanej miejscowosci poludniowej, splywal z jej ramion i Armandowi zdawalo sie, ze nigdy w zyciu nie widzial czegos tak przykuwajacego i wdziecznego. Wypowiedziawszy w koncu ostatnie slowa pozegnania, panna Lange spotkala sie oko w oko z Armandem i cofnela sie wystraszona.
Ale juz de Batz przylaczyl sie do nich i jego wesoly glos wystarczyl, aby ja uspokoic.
Wyciagnal reke ku niej i rzekl z kurtuazja:
– Bylas pani tak otoczona w zielonym gabinecie, ze nie smialem przebijac sie przez tlum wielbicieli, ale moim najwiekszym pragnieniem bylo powinszowac ci osobiscie powodzenia.
– Ach, to ten poczciwy de Batz! – zawolala artystka wesolo. – Skad sie tu wziales, przyjacielu?
– Cicho, cicho – szepnal, trzymajac jej drobna raczke w swej dloni i kladac palec na ustach z prosba o ostroznosc – nie wymieniaj mego nazwiska, prosze cie, pani.
– E, co tam – odparla niedbale, choc wargi jej zadrzaly, zadajac klam slowom. – Nie powinienes sie obawiac tej czesci teatru. Wiadoma jest rzecza, ze komitet bezpieczenstwa publicznego nie wysyla swych szpiegow poza kulisy. Gdyby aktorow i aktorki posylano na gilotyne, nie byloby przedstawien. Artystow tak latwo zastapic nie mozna i zycie ich trzeba oszczedzac, inaczej „ojcowie ludu” nie wiedzieliby, gdzie spedzac wieczory.
Ale choc przemawiala wesolo i swobodnie, widoczne bylo, ze nawet na tym dziecinnym umysle niebezpieczenstwa, grozace kazdemu, wycisnely swe pietno nieufnosci.
– Przyjdz do mojej garderoby, monsieur – rzekla. – Nie moge tu pozostawac dluzej, bo zaczna gasic swiatla; mam osobny pokoj, gdzie mozemy spokojnie pogawedzic.
Skierowala sie ku drewnianym schodom. Podczas tej krotkiej rozmowy Armand trzymal sie dyskretnie na uboczu, nie wiedzac wlasciwie, co poczac. De Batz skinal na niego i obaj podazyli za wesola aktorka, ktora biegnac po waskich schodach, nucila urywki popularnych melodii, nie ogladajac sie nawet poza siebie.
Trzymala wciaz w ramionach pek narcyzow. Otworzywszy drzwi do malenkiej garderoby, wpadla do pokoju, rzucajac kwiaty bezladnie na stol, pokryty butelkami, lustrami, pudelkami z pudrem, jedwabnymi ponczochami i koronkowymi chusteczkami.
Nastepnie zwrocila sie ku obu mezczyznom z filuternym usmiechem.
– Zamknij drzwi, moj drogi panie – rzekla do de Batza – i usiadz, gdzie chcesz, byleby nie na moim najcenniejszym sloiku z wonnosciami lub pudelku pudru.
Podczas gdy de Batz czynil, jak u przykazywano, zwrocila sie w strone Armanda i rzekla pytajaco:
– Monsieur?
– St. Just, do uslug pani – odparl Armand, klaniajac sie nisko wedle mody, panujacej na angielskim dworze.
– St. Just? – powtorzyla ze zdziwieniem – z pewnoscia…
– Krewny obywatela St. Justa, o ktorym pani zapewne slyszala – objasnil.
– Moj przyjaciel Armand St. Just – wtracil sie do rozmowy de Batz – jest gosciem w Paryzu, gdyz osiadl na razie w Anglii.
– W Anglii? – zawolala – opowiedz mi pan duzo o Anglii. Pragnelabym bardzo tam pojechac. A moze kiedys nadarzy sie sposobnosc. Prosze usiasc – ciagnela dalej, oblewajac sie rumiencem pod wplywem pelnego zachwytu wejrzenia Armanda.
Sprzatnela z krzesla caly stos lekkiego jedwabiu i delikatnego batystu, aby zrobic miejsce dla okazalej postaci de Batza, a potem siadlszy na kanapie, skinela na Armanda, aby zajal miejsce kolo niej.
Oparla sie o poduszki, i wyciagnawszy reke do stojacego tuz kolo niej stolu, wziela znow pek narcyzow. Rozmawiajac z Armandem, trzymala sniezne kwiaty tak blisko twarzy, ze mlodzieniec widzial tylko jej ciemne oczy, blyszczace spoza pekow kwiecia.