– Co do joty – odparl tamten.
I podali sobie rece, splamione juz nieraz niewinna krwia, a teraz splamione bardziej jeszcze tymi siedemnastoma dniami niegodnego i nieludzkiego postepowania.
Rozdzial IV. Kapitulacja
To, co dzialo sie w dalszym ciagu w glebi celi wiezienia Conciergerie pamietnego dnia drugiego roku republiki, jest tak znane w historii, ze zbyteczne jest powtarzac. Kronikarze, zaznajomieni z dziejami owych pamietnych dni, opisali nam, jak glowny agent „komitetu bezpieczenstwa publicznego” wydal o pierwszej po polnocy rozkaz, by podano ciepla zupe, bulki i wino wiezniowi, ktoremu przez dwa tygodnie dawano tylko skape porcje czarnego chleba i wody. Sierzant, pelniacy nocna sluzbe w izbie posterunkowej, otrzymal scisle rozkazy, by pod zadnym warunkiem nie budzil wieznia przed szosta rano i podal mu na sniadanie, czego tylko zazada. Wydawszy polecenia, tyczace sie rannego wyjazdu, H~eron powrocil do Conciergerie, gdzie zastal swego kolege Chauvelina, czekajacego na niego w izbie posterunkowej.
– Jak sie miewa wiezien? – spytal z niepokojem.
– Czuje sie silniejszy i zdrowszy.
– Mam nadzieje, ze nie zanadto dobrze.
– Nie, nie w sam raz.
– Widziales go po kolacji?
– Tylko przez drzwi; jadl z wielkim trudem i zapadal wciaz w sen.
– A teraz do listu – rozkazal H~eron goraczkowo. – Pioro, atrament i papier, sierzancie!
– Sa juz na stole w celi wieznia, obywatelu – odparl sierzant.
Wyprzedzil dwoch przedstawicieli wladzy i podniosl przed nimi zelazna sztabe.
Za chwile H~eron i Chauvelin znalezli sie znow oko w oko z Blakeney'em.
Przypadkowo czy umyslnie ustawiono lampe w ten sposob, ze twarze dwu rewolucjonistow byly w swietle, a wiezien pozostawal w cieniu. Siedzial z rekoma wspartymi na stole i cienkimi wydluzonymi palcami bawil sie piorem polozonym na stole.
– Mam nadzieje, ze obsluzono cie dobrze, sir Percy – spytal Chauvelin.
– Dziekuje ci serdecznie – odparl uprzejmie Blakeney.
– Czujesz sie prawdopodobnie lepiej.
– O wiele lepiej, zapewniam cie, ale jestem wciaz bardzo spiacy i gdybyscie mogli te wszystkie formalnosci predko zalatwic, bylbym…
– Nie zmieniles swego postanowienia, sir? – spytal Chauvelin z widocznym niepokojem.
– Nie, moj poczciwy Chambertin – zaprzeczyl Blakeney z ta sama uprzejmoscia – nie zmienilem swego postanowienia.
Westchnienie ulgi wyrwalo sie z ust obu mezczyzn, stojacych kolo wieznia. Blakeney odpowiadal o wiele jasniejszym i pewniejszym glosem i choc wino i posilek pokrzepily go, nie zamierzal rozpoczynac walki na nowo. Po chwili dyplomata ciagnal dalej swa indagacje:
– Czy przystajesz na to, by zaprowadzic nas do kryjowki malego Kapeta?
– Przystaje na wszystko, sir, byleby wyjsc z tej zatraconej nory.
– Bardzo dobrze. Moj kolega H~eron wybral eskorte zlozona z dwudziestu ludzi najlepszego pulku gwardii paryskiej, by towarzyszyla nam w drodze, ktora ty sam nam wskazesz. Czy zrozumiales, obywatelu?
– Doskonale, sir.
– Nie wyobrazaj sobie jednak, prosze, ze obdarzymy cie wolnoscia nawet w tym wypadku, jezeli wyprawa okaze sie dla nas pomyslna…
– Ani przez chwile nie roszcze sobie tak dzikiej pretensji, sir – odparl Blakeney spokojnie.
Chauvelin spojrzal na niego badawczo. W glosie wieznia bylo cos, co nie podobalo mu sie, co przypominalo mu ow wieczor w Calais. Nie mogl dostrzec wyrazu jego oczu i dlatego popchnal lampe, by swiatlo padalo mu prosto w twarz.
– O, tak jest o wiele lepiej, czyz nie, drogi mr. Chambertin? – usmiechnal sie sir Percy.
Twarz jego, choc powleczona jeszcze trupia bladoscia, wydawala sie pomimo zmeczenia pogodna, a oczy mialy znow jakby lekcewazacy wyraz; ale Chauvelin przyszedl do wniosku, ze to musialo byc tworem jego wlasnej podnieconej wyobrazni. Ciagnal wiec dalej:
– Jezeli wszelako wyprawa skonczy sie pomyslnie pod kazdym wzgledem, jezeli wydadza nam bez trudnosci malego Kapeta, a wszystkie okolicznosci, z ktorymi cie z czasem zaznajomie, obroca sie na nasza korzysc – wtedy, sir Percy, nie widze powodu, dla ktorego rzad francuski nie mialby zlagodzic do pewnego stopnia wyroku wzgledem ciebie. Ale okolicznosci, o ktorych wspomnialem, sa jeszcze nie na czasie, omowimy te sprawe w stosownej chwili. Nie chce nic na razie przyrzekac.
– Na razie tracimy niepotrzebnie czas rozprawiajac o tak blahej sprawie, a jestem strasznie spiacy.
– A wiec jestes gotow zakonczyc wszystko predko, obywatelu?
– Tak, sir.
H~eron nie mieszal sie do rozmowy. Wiedzial, ze nie byl w stanie utrzymac w ryzach swego temperamentu, i choc czul najwyzsza pogarde dla dworskich manier kolegi, pozwalal mu zalatwic sie z Anglikiem na swoja modle.
Obawial sie, ze jezeli zlosc go porwie, nie zapanuje nad soba i wysle zuchwalego Anglika przed trybunal i pod gilotyne, nie baczac na to, ze traci ostatnia sposobnosc odnalezienia swej zguby.
Rozsiadl sie w krzesle, glowe wtulil w ramiona i wylupiastymi oczami wodzil bez przerwy po twarzy kolegi i wieznia.
– Predzej, obywatelu Chauvelin – mruknal niecierpliwie. – Musze jeszcze niejedno zarzadzic w sprawie naszego wyjazdu o swicie. Piszcie juz nareszcie ten przeklety list.
Chauvelin spojrzal lekcewazaco na H~erona, a potem zwrocil sie uprzejmie i dworsko do wieznia:
– Stwierdzam z przyjemnoscia, sir Percy, ze porozumielismy sie wreszcie doskonale. Po kilku godzinach odpoczynku czujesz sie zupelnie na silach, by wyruszyc w podroz. Czy bedziesz laskaw wskazac nam kierunek naszej drogi?
– Skierujemy sie ku polnocy.
– Ku wybrzezu?
– Miejsce, do ktorego bedziemy zdazac, lezy mniej wiecej w odleglosci siedmiu mil od morza.
– Przejedziemy zatem przez Beauvais, Amiens, Abbeville, Cr~ecy itd.?
– Tak.
– Mniej wiecej az do lasku Bulonskiego?
– Tak, tam opuscimy bity gosciniec. Musicie zaufac mi, ze dobrze was poprowadze.
– W tym miejscu wskazesz nam dalsza droge, sir Percy, a ciebie zostawimy pod straza.
– Mozecie, ale w takim razie nie znajdziecie dziecka. Siedem mil to niedaleko od wybrzeza; moze wam uciec.
– A wtedy rozgniewany H~eron wysle cie bez pardonu na szafot.
– Zdawalo mi sie, sir, iz zgodziliscie sie z gory, ze ja pokieruje ekspedycja? Z pewnoscia – dodal – nie chodzi ci tyle o delfina, ile o moj wspoludzial w tej zdradzie.
– Masz racje, jak zawsze, sir Percy. Dlatego tez niech i tak bedzie. Dojedziemy az do Cr~ecy i oddamy sie zupelnie w twoje rece.
– Podroz ta nie bedzie trwala dluzej niz trzy dni, sir.
– Odbedziesz ja w zamknietym powozie w towarzystwie mojego przyjaciela H~erona.
– Wolalbym przyjemniejsze towarzystwo, sir, ale mniejsza o to.
– A teraz, przypuszczam, ze bedziesz chcial skomunikowac sie z jednym z twoich towarzyszy.
– Musze zawiadomic tych, ktorzy maja pod swoja opieka delfina.
– Rozumiem. I dlatego prosze cie, napisz do swoich przyjaciol, ze zgodziles sie na wydanie nam delfina w zamian za swoje wlasne bezpieczenstwo.
– Przed chwila powiedziales, ze nie mozesz nic przyrzec – rzekl spokojnie Blakeney.
– Jezeli wszystko wezme pozadany obrot – odparl Chauvelin z lekka pogarda – i napiszesz scisle, co ci podyktuje, to moge ci nawet zagwarantowac bezpieczenstwo osobiste.
– Wielkosc twej dobroci przechodzi wszelkie pojecie, sir.
– W takim razie zabierz sie do pisania. Ktory z twoich towarzyszy otrzyma zlecenie?
– Moj szwagier Armand St. Just. Bawi jeszcze wciaz w Paryzu, zdaje mi sie. On moze zawiadomic innych.
Chauvelin nie odpowiedzial zaraz. Zatrzymal sie chwile i zawahal. Czy Percy Blakeney byl w stanie poswiecic towarzysza, ktory go zdradzil, jezeli jego wlasne bezpieczenstwo tego wymagalo?
Czy wobec donioslego ultimatum wybierze wlasne zycie, a zgubi Armanda? Czlowiek tego rodzaju co Chauvelin, nie mogl wczuc sie w polozenie Blakeney'a i gdyby chodzilo jedynie o St. Justa, moze Chauvelin bylby wahal sie wiecej; ale tu wchodzila jeszcze w gre zona Blakeney'a Malgorzata, siostra St. Justa, ktora byla o wiele wazniejsza zakladniczka i doniosla bronia w reku dyplomaty.